Wskaźnik cen konsumpcyjnych (CPI), czyli główna miara inflacji nad Wisłą, wzrósł w sierpniu o 5,5 proc. (rok do roku). Tak wysokiej inflacji młodzi Polacy mogą nie pamiętać. Szybszego wzrostu CPI po raz ostatni doświadczyliśmy bowiem w 2001 r. Wtedy jednak inflacja systematycznie zwalniała (rok wcześniej była dwucyfrowa), zbliżając się do stopniowo obniżanego celu Narodowego Banku Polskiego.
Rada Polityki Pieniężnej dążyła wówczas do tego, aby roczny wzrost CPI w grudniu 2001 r. wynosił od 6 do 8 proc., rok później 5 proc., a dwa lata później 3 proc. Dopiero od 2004 r. zadaniem RPP jest utrzymywanie inflacji na poziomie 2,5 proc. rocznie (z możliwym odchyleniem o 1 pkt proc. w każdą stronę).
Od kwietnia tego roku wzrost CPI jest stale poza tym pasmem i nic nie wskazuje na to, aby miało się to w tym roku zmienić. Mimo to RPP utrzymuje stopy procentowe na rekordowo niskim poziomie, co oznacza, że w ujęciu realnym są one głęboko ujemne. A to potęguje obawy konsumentów związane ze wzrostem cen, spadkiem siły nabywczej dochodów i utratą wartości oszczędności zgromadzonych w bankach (także gotówki).
Winne czynniki przejściowe
Prezes NBP Adam Glapiński, który jest też przewodniczącym RPP, konsekwentnie powtarza, że nie ma jeszcze powodów, aby stopy procentowe podnosić. Jak tłumaczy, inflacja w dużej części spowodowana jest czynnikami przejściowymi i ma przede wszystkim charakter podażowy (zewnętrzny), a nie popytowy. Te przejściowe czynniki to głównie potężne odbicie cen ropy naftowej i innych surowców, które mocno potaniały w pierwszych miesiącach pandemii. Związany z tym tzw. efekt niskiej bazy jest widoczny mniej więcej od kwietnia 2021 r., gdy ceny paliw do prywatnych środków transportu (ich udział w całym wskaźniku CPI, którego skład ma odzwierciedlać strukturę wydatków przeciętnego gospodarstwa domowego, wynosi ponad 5 proc.) zaczęły rosnąć w tempie dwucyfrowym. W sierpniu podskoczyły o 30 proc. rok do roku.