Wydana w tym tygodniu decyzja sądu stanowego stanowi dotkliwą porażkę prawną obu byłych dyrektorów, którym zarzuca się wyprowadzenie z Tyco ponad 600 mln USD. Ich obrońcy domagali się bowiem oddalenia sprawy bez procesu sądowego. Teraz stało się jasne, że o winie Kozlowskiego i Swartza rozstrzygnie ława przysięgłych. Wybrani spośród zwykłych nowojorczyków ławnicy na pewno nie będą patrzyć przychylnym okiem na szefów wielkiej spółki, którzy odpowiadają za sprzeniewierzenie ogromnej sumy w formie różnych kredytów, udzielanych poszczególnym członkom wyższego menedżmentu. Pożyczki te były następnie uznaniowo umarzane.

- Istnieje przekonujący materiał dowodowy, że oskarżeni zagarnęli pieniądze Tyco, których nie mieli prawa wziąć - uzasadnił swoją decyzję o kontynuowaniu procesu sędzia Michael Obus. Dla Kozlowskiego oraz Swartza może być to równoznaczne nie tylko z karami pieniężnymi, ale także z więzieniem. Prawnicy chcieli oddalenia sprawy, powołując się na brak jurysdykcji nowojorskiego sądu nad Tyco. Konglomerat formalnie ma swoją siedzibę na Bermudach.

Obaj dyrektorzy nie przyznają się do winy. Ponieważ odpowiadają z wolnej stopy, prawnicy podjęli także próbę odłożenia procesu do 2004 r. Sędzia Obus wyznaczył jednak datę zebrania ławy przysięgłych na 29 września br.

Kozlowskiego czeka jeszcze sprawa o unikanie płacenia podatków. Afera Tyco zaczęła się półtora roku temu, gdy wyszło na jaw, że kupił on w Nowym Jorku obrazy wartości miliona dolarów i "zapomniał" odprowadzić obowiązkowy podatek od sprzedaży. Gdy działalność wszechpotężnego wówczas szefa koncernu wzięto pod lupę, wyszły na jaw kolejne "przekręty".