Wygląda na to, że rząd podzielił się na ministerstwa racjonalne i solidarne. Racjonalne to te, które są w stanie przyznać, że podniesienie płacy minimalnej z dnia na dzień o 20 procent może się odbić czkawką na polskich przedsiębiorcach, a w końcu też na samych pracownikach. I trudno nazwać zbiegiem okoliczności fakt, że wątpliwości mają akurat resorty zajmujące się sprawami gospodarczymi.

Ale mamy Solidarność, z którą podpisuje się porozumienia (bo to - cytując premiera Jarosława Kaczyńskiego - "strategiczny partner i najrealniejszy związek zawodowy"). Teraz jest też "Solidarne Państwo", więc są i solidarne ministerstwa. Na przykład, resort pracy, który bez zmrużenia oka stwierdza, że nie będzie się "rozdrabniać" nad detalami, takimi jak obawy przed wzrostem kosztów produkcji wywołanym podwyżką płacy minimalnej.

Wiadomo, że każdy chce, aby płacono mu więcej. Gospodarka się rozwija, optymizm wśród konsumentów rośnie, to niech i ludzie zarabiają lepiej. Dlaczego jednak za piętnaście dwunasta (czyli około dwóch miesięcy przed wyborami) nagle okazuje się, że rząd chce podnieść najniższe wynagrodzenie aż o jedną piątą... Wszystko rośnie stopniowo, to może i stawki rosłyby stopniowo?

Cieszyć może fakt, że są jeszcze w rządzie ludzie, którzy śledzą procesy gospodarcze, analizują je, wyciągają wnioski i prezentują zagrożenia, jakie mogą być spowodowane forsowanymi rozwiązaniami. W przypadku płacy minimalnej są oni jednak w mniejszości i ponoszą porażkę.

Zresztą, na merytoryczne argumenty może i szkoda słów. Taka tam ekonomiczna paplanina. Przecież teraz jest solidarnie.