O dzisiejszym stanie finansów publicznych świadczą dwie różne informacje. Z jednej strony ZUS jest zadłużony w bankach na sumę 2,8 mld zł i dostaje z budżetu 4-miliardową pożyczkę. Z drugiej strony, słyszymy, że deficyt budżetowy w sierpniu był mniejszy niż w lipcu, a we wrześniu mniejszy niż w sierpniu. Czy nie jest tak, że budżet pożycza owe 4 mld zł sam sobie, a cała operacja jest kamuflażem kryzysu finansowego?Sytuacja budżetu poprawia się. Zgodnie z naszymi przewidywaniami, drugie półrocze jest dla gospodarki lepsze niż pierwsze. Zresztą już w drugim kwartale wzrost gospodarczy był dwa razy większy niż w poprzednim. Jest bardzo prawdopodobne że zakładany przez nas 4-procentowy przyrost PKB w 1999 r. zostanie zrealizowany. Dochody budżetu zwiększają się, bo zawsze jest tak, że w drugiej połowie roku rosną wpływy zarówno z podatków pośrednich, jak i podatków dochodowych od osób fizycznych, "wpadających" w wyższe stawki. Cieszy, że we wrześniu wyraźnie większe są też wpłaty obciążonych podatkiem od osób prawnych. Od początku roku nie realizowaliśmy założonych wpływów z tego tytułu. Sytuacja finansowa przedsiębiorstw poprawia się i powoli niwelują one straty poniesione na początku roku. Reasumując, nie widzę powodów, byśmy na koniec tego roku nie mieli deficytu na założonym poziomie 12,8 mld zł.A co do problemów ZUS-u. Pamiętajmy, że budżet państwa jest elementem sektora finansów publicznych - najważniejszą, ale tylko 50-procentową jego częścią. Co by się stało, gdyby ZUS pożyczył owe 4 mld zł w sektorze bankowym, a nie od budżetu? Dla całości finansów publicznych nie miałoby to żadnego znaczenia. Zdecydowaliśmy się na pożyczkę z budżetu, m.in. dlatego że z punktu widzenia zasad rachunkowości taka pożyczka nie jest wydatkiem, podobnie jak jej spłata. Tym samym nie była konieczna nowelizacja ustawy budżetowej, przy okazji której pojawiłyby się zapewne różne inne dodatkowe roszczenia.Kłopoty ZUS-u biorą się z tego, że zakład nie realizuje założonej ściągalności składek. ZUS wcześniej czy później będzie musiał odebrać należne mu pieniądze. Mówimy więc o kwotach, które teoretycznie są do odzyskania i to wraz z odsetkami. W przyszłym roku po przezwyciężeniu wszystkich problemów ZUS powinien zebrać składki za 2000 r. i dodatkowo zaległe kwoty z tego roku. Natomiast odsetki ściągnięte przy tej okazji pokryją koszty, jakie teraz ponosi budżet, pożyczając pieniądze na zewnątrz.Czy nie za dużo w tym rozumowaniu rozważań teoretycznych? Czy problem nie polega na tym, że dla ZUS-u przewidziano w tym roku zbyt wyśrubowaną, prawie 99-procentową ściągalność składek, podczas gdy w zeszłym roku nie przekraczała ona 96-97%?Muszę tu wyjaśnić, że ściągalność bieżąca odnosi się tylko do kwot, które ZUS powinien uzyskiwać na co dzień i zazwyczaj oscyluje wokół 96%. Nie zapominajmy jednak, że zakład zbiera także pieniądze, wynikające z umów z dłużnikami czy z postępowań egzekucyjnych. Dopiero jak dodamy obie te wielkości, to otrzymamy 98-99%. I taka właśnie była łączna ściągalność w ostatnich latach, z wyjątkiem słabszego pod tym względem 1998 roku.Z całą pewnością w tym roku ZUS - a tym samym całe finanse publiczne - płacą cenę za nie przeprowadzoną restrukturyzację w kilku sektorach gospodarki - w górnictwie, hutnictwie, przemyśle zbrojeniowym czy na kolei. Kopalnie czy kolej mają teraz wielkie zaległości wobec ZUS-u, choć np. PKP jeszcze niedawno płaciły terminowo. Wielkie nie zrestrukturyzowane sektory gospodarki mają tak złą sytuację finansową i tak fatalną dyscyplinę wywiązywania się z danin publicznych, jak nigdy wcześniej. I tu muszę się zgodzić z tezą, że jeśli w najbliższym czasie w tych sektorach nie nastąpią gruntowne zmiany, to tylko teoretyczne będą dywagacje, że wkrótce powinny one uregulować długi wobec ZUS-u.Czy kopalnie i koleje nie płacą ZUS-owi, bo mają dramatycznie złą sytuację finansową, czy dlatego, że uznały iż ZUS jest instytucją tak niesprawną, że można bezkarnie zalegać ze składkami?Jest i tak, i tak. Winą ZUS-u jest brak wiedzy, kto i jak duże ma zaległości. Z tego powodu nie można wszczynać postępowań egzekucyjnych. Jeśli firma ma kłopoty z płynnością finansową, to w pierwszej kolejności reguluje zobowiązania wobec najbardziej namolnych wierzycieli. ZUS przestał być namolny.Przyszłoroczny deficyt budżetowy jest planowany na 12,7 mld zł. Ta kwota jest minimalnie mniejsza niż w tym roku. Mam wrażenie, że Ministerstwo Finansów za wszelką cenę chce pokazać, że z roku na rok Polska redukuje deficyt. Czy jednak nie lepiej byłoby odważnie oświadczyć, że tym razem deficyt musi być większy, bo mniejszy niż jeszcze 2-3 lata temu jest wzrost gospodarczy i duże są koszty reform? Już dziś można usłyszeć opinie, że rząd łata finansowe dziury, uciekając się do "twórczej księgowości"?Postęp w ograniczaniu niezbilansowania finansów publicznych nie zadowala mnie. A już na pewno nie stać nas na wyższy deficyt budżetowy. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że 1% PKB tego deficytu w Polsce to tyle, co kilka procent w gospodarkach zachodnich. Nasze możliwości pozyskiwania pieniędzy dla sfinansowania deficytu są znacznie mniejsze, bo wielokrotnie skromniejszy jest polski zasób zakumulowanych oszczędności w relacji do PKB. Po prostu na Zachodzie monetyzacja gospodarki jest większa. Wyrazem trudności ze zdobywaniem pieniędzy w naszym kraju są wysokie stopy procentowe.Po drugie, w 2000 r. będziemy dysponować funduszami przedakcesyjnymi w wysokości 1 mld euro. Kiedy już staniemy się członkami Unii Europejskiej, pomoc wzrośnie do 4-6 mld euro rocznie. Żeby z tych pieniędzy korzystać, będziemy musieli mieć własne środki uzupełniające w wysokości około 40% kwot przyznawanych przez Brukselę. Co najważniejsze jednak, pieniądze Unii zostaną wydane w naszej gospodarce, choć w niej nie powstaną. Innymi słowy, część naszych wydatków sfinansujemy zagranicznymi środkami pomocowymi. Wspomniany 1 mld euro, czyli około 4 mld zł, to - z punktu widzenia skutków ekonomicznych - nic innego jak podwyższenie w 2000 r. o taką właśnie kwotę deficytu budżetowego. Z prostego rachunku wynika, że jeśli za kilka lat będziemy mieli taką samą jak teraz skalę deficytu budżetowego, to po doliczeniu do tego kilku miliardów euro podniesiemy faktyczny deficyt do około 7-8% PKB. Na dobrą sprawę, już w 2003 roku powinniśmy osiągnąć własną nadwyżkę budżetową, by w jakimś stopniu skompensować deficyt, który przyjdzie z zewnątrz.Jednak nie tylko środki pomocowe z Unii Europejskiej, ale także o wiele większe kwoty przeznaczone w 2000 r. na rekompensaty dla emerytów, rencistów i pracowników sfery budżetowej nie wpłynęły na wielkość zaplanowanego deficytu budżetowego.Powód jest prosty. Z punktu widzenia prawa i zasad rachunkowości pieniądze te nie są wydatkiem budżetu. Choć oczywiście z ekonomicznego punktu widzenia jest to po prostu deficyt budżetowy. Przypomnę jednak, że w uzasadnieniu do ustawy budżetowej wszystkie te pozycje są pokazane i podliczone. Został tam przedstawiony także ich wpływ na stan oszczędności krajowych.Ostatnio NIK orzekła, że deficyt budżetowy w 1998 roku był większy od oficjalnego aż o 7 mld zł. Kontrolerzy doliczyli do rachunku przekazane bankom obligacje restrukturyzacyjne i uwzględnili przyrost wymagalnych zobowiązań jednostek budżetowych.Liczne jednostki budżetowe miały taki właśnie status jeszcze pod koniec zeszłego roku, ale teraz są już usamodzielnione. Ich zadłużenie przeszło na Skarb Państwa - stało się elementem długu publicznego, gdyż do końca 1998 roku te pieniądze nie zostały zwrócone. Jednak przyznaję, że w tej sprawie NIK ma rację - rzeczywiście przyrost zobowiązań wymagalnych powiększył deficyt.W przypadku obligacji restrukturyzacyjnych rzecz jest bardziej skomplikowana. Dokapitalizowano nimi banki. Rynkowe oprocentowanie tych obligacji to - przyjmijmy - 12%. Budżet obsługuje tylko 5%, natomiast 7% jest kapitalizowanych. Oczywiście te 7% przy wykupie obligacji zostanie kiedyś zapłacone, jednak dziś jest to przyrost długu reprezentujący deficyt memoriałowy, czyli taki, który będzie regulowany w przyszłości. Różnica polega więc na tym, że NIK skupia się na deficycie memoriałowym, a nas interesuje deficyt kasowy.Bank centralny podniósł ostatnio stopę referencyjną. Można powiedzieć, że Ministerstwo Finansów "wykrakało" ten ruch, zakładając w projekcie budżetu na 2000 r., że stopy procentowe wzrosną jeszcze w tym roku.Kształt budżetu w dużym stopniu zależy od kategorii dyktowanych przez Radę Polityki Pieniężnej. Z tego wniosek, że jakieś prognozy musimy robić także w sferze polityki pieniężnej. Nasze przewidywania były zresztą ściśle związane z tym, co się działo ostatnio na rynkach światowych. Przecież od wielu miesięcy rosły stopy procentowe w USA, Europie i w Polsce. Zgadzam się natomiast, że powinniśmy w naszych dokumentach posługiwać się innym językiem, tak by nikt nie miał podstaw twierdzić, że próbujemy podejmować decyzje w imieniu powołanych do tego instytucji.Dwie inne ważne prognozy resortu na 2000 r. są mocno dyskusyjne. Czy rzeczywiście PKB wzrośnie aż o 5,2%, a inflacja liczona od grudnia do grudnia spadnie do 5,2%? Złośliwi twierdzą, że rząd i tak wyjdzie na swoje, bo zgromadzi mniej pieniędzy z powodu skromniejszego wzrostu gospodarczego, ale za to więcej za sprawą wyższej inflacji?Nie sądzę, żebyśmy przesadzili, przewidując wzrost gospodarczy w 2000 r. Zresztą RPP zakłada, że PKB zwiększy się o około 5% i można powiedzieć, że to jest taka sama prognoza jak nasza. W przypadku inflacji jedyny ważny dla nas wskaźnik to średnioroczny wzrost cen. Przewidujemy, że będzie to 5,7%. Mogę się założyć, że nawet jeśli się pomylimy, to nieznacznie. Pod koniec tego roku inflacja trochę przyspiesza, dlatego że mamy sporo czynników proinflacyjnych - np. drożejące paliwa. W 2000 r. czynniki proinflacyjne przestaną działać. Jest mało prawdopodobne, że ropa naftowa zdrożeje w przyszłym roku do 30 USD i że ceny żywności będą rosły szybciej niż w drugim półroczu 1999 roku.Będziemy mieli w 2000 r. upłynniony kurs złotego?To jest kwestia wspólnej decyzji rządu i NBP. Ku upłynnieniu konsekwentnie zmierzamy od początku 1998 roku. Już teraz mamy + 15-proc. przedział wahań kursu, zlikwidowany fixing i wyraźnie obniżony crawl. Nie podejmuję się podawać, kiedy zapadnie taka decyzja. Jedno jest pewne, kurs złotego przed naszym przystąpieniem do euro musi być przez jakiś czas płynny, tak by gospodarka mogła się spokojnie dostosować do nowych wymogów. Dla upłynnienia złotego trzeba znaleźć taki czas, by wykluczone było jego znalezienie się pod jakąkolwiek presją - dewaluacyjną czy rewaluacyjną. Tę operację należy też skoordynować z dużymi przepływami kapitałowymi, związanymi głównie z prywatyzacją.Prognoza, że pod koniec 2000 r. za jednego dolara USA będziemy płacić trochę mniej niż 4 zł nie jest zbyt ambitna?Na przyszłość nie należy patrzeć z dzisiejszej perspektywy. Przecież pół roku temu dolar kosztował 3,50 zł. Dlaczego za kilkanaście miesięcy nie ma to być 4 zł? Tym bardziej że większość analityków zakłada, że w przyszłym roku nastąpi osłabienie dolara wobec euro, a my przecież mocniej jesteśmy związani z walutą europejską.Nie obawia się Pan, że deficyt obrotów bieżących bilansu płatniczego już w tym roku osiągnie 7% PKB?Myślę, że przekroczy 6%. Powszechna jest jednak świadomość, że kryją się za tym nie przyczyny strukturalne, lecz jedynie przejściowe. Taki wynik trzeba usprawiedliwić osłabieniem aktywności gospodarczej, wywołanym głównie przyczynami zewnętrznymi. Nasz eksport do Rosji spadł o dwie trzecie, a na Ukrainę o 50%. Na szczęście dobre jest finansowanie deficytu na rachunku bieżącym z rachunku kapitałowego. Dobre są także prognozy gospodarcze dla Europy Zachodniej, co powinno ożywczo podziałać na nasz eksport. Deficyt obrotów bieżących stałby się problemem, gdyby na stałe przekroczył naturalną dla naszej gospodarki granicę 5-6% PKB.Dziękuję za rozmowę.