Faksem z Gdańska

Równo 10 lat temu, 13 lipca 1990 roku, kontraktowy parlament uchwalił ustawę prywatyzacyjną. Był to prototyp na skalę Europy postkomunistycznej, ale nie początek prywatyzacji. Własność publiczna wyciekała wcześniej w ręce prywatne w sposób skryty, nieformalny, zwany uwłaszczeniem nomenklatury. Okryło to niesławą, już na wstępie, przekształcenia własnościowe, które do dziś nie mają szczęścia do społecznego odbioru.Ustawa z 1990 roku zawiera w sobie kompromis pomiędzy skrajnie różnymi sposobami myślenia. Z jednej strony byli stronnicy własności pracowniczej, zwani ?spółdzielnią?, zasilani politycznie przez Solidarność, a ideowo przez promotorów amerykańskich programów pracowniczych, tzw. ESOP-ów. Po drugiej stronie było doradztwo brytyjskie, propagujące publiczne oferty jako uniwersalny patent dla całego świata. Na skrzyżowaniu tych koncepcji powstała nasza pionierska regulacja ? umożliwia ona prywatyzację kapitałową, ale okupuje ją szerokimi przywilejami pracowniczymi i uruchamia polski patent na kapitalizm bez kapitału, w postaci tzw. leasingów załogowych.Z perspektywy czasu ocenia się ów prototyp z roku 1990 jako przyzwoitą robotę legislacyjną, odbiegającą na plus od rozmaitych bubli prawnych popełnionych przez późniejsze parlamenty. Liczne poprawki wnoszone do zasad prywatyzacji od połowy lat 90. miały charakter doregulowania i uszczegółowienia, a nie przełomu. Rosły wydatnie przywileje pracownicze, potęgując wrażenie niesprawiedliwego rozkładu korzyści czerpanych z prywatyzacji. Ostatnią nowelę charakteryzowałem niedawno na łamach Parkietu, jako triumf pobożnych życzeń i zaprzeczenie intencji rządu, który chciał ułatwienia, a otrzymał produkt komplikujący prywatyzację.To, co uderza po 10 latach, to niechybiona koncepcja. Warsztat prywatyzacji i metody wytrzymały próbę czasu. Uderza brak wyobraźni co do tempa i stopnia upolitycznienia zmiany ustrojowej. Zakładano optymistycznie osiągnięcie masy krytycznej zmian w trzy lata. Także Niemcy założyli trzyletni horyzont urzędu powierniczego i tylko im udało się wykonać robotę z niemiecką punktualnością, nie bacząc na finansowe i polityczne koszty. Słowianie po 10 latach są nadal w drodze. Tłumaczą nas ograniczone zasoby ludzkie i finansowe. Rachunek polityczny nie skłania do pośpiechu, bo łatwiej zrobić karierę na podsycaniu naturalnego, ludzkiego lęku przed zmianą niż na obronie prywatyzacji. Jest to praca w toku, ale wyraźnie widać jak rozlewa się z gospodarki na inne pola, obejmując uzdrowiska, służbę zdrowia, szkolnictwo i placówki kultury, pukając nieśmiało do wymiaru sprawiedliwości.

JANUSZ LEWANDOWSKI