Deflacja jest efektem wysokiej bazy sprzed roku i zjazdu indeksu cen obserwowanego jesienią. Ostatnio ceny już się bowiem ustabilizowały. W kwietniu w stosunku do marca nie zmieniły się, a w maju wzrosły o symboliczne 0,1 proc. Ekonomiści oczekiwali zwyżki nieco większej, rzędu 0,3 proc.

Dla inwestorów i polityki monetarnej amerykańskiego banku centralnego (o Fed czytaj też tekst obok) ważniejszy jest tak zwany bazowy wskaźnik inflacji, który nie obejmuje najbardziej zmiennych cen żywności oraz energii. W jego wypadku deflacji nie widać, ponieważ to właśnie ceny energii spadały na jesieni najmocniej. W skali miesięcznej bazowy wskaźnik cen wzrósł w maju o 0,1 proc., zgodnie z prognozą, a w skali rocznej o 1,8 proc.

To jednak koszty energii są obecnie dużym zagrożeniem dla wykazującej pierwsze oznaki ożywienia amerykańskiej gospodarki. Rosną one za sprawą drożejącej ropy naftowej i benzyny. Ta ostatnio kosztuje już na stacjach za Atlantykiem, według danych stowarzyszenia automobilistów AAA, średnio po 2,68 USD za galon, o 65 proc. więcej niż na początku roku.

Ekonomiści obawiają się, że wyższe koszty paliw ograniczą wydatki Amerykanów na inne dobra i usługi. – Każdy wzrost cen paliw będzie działał jak podatek, w szczególności w wypadku gospodarstw domowych, których dochody maleją – uważa Jonathan Basile, ekonomista z Credit Suisse. Specjaliści z banku Morgan Stanley szacują, że jeśli cena benzyny w detalu sięgnie 2,75 USD, łączny wzrost kosztów jej zakupu pozbawi Amerykanów strumienia 50 mld USD gotówki (w całym bieżącym roku), którą można byłoby wydać na co innego.

W tej sytuacji producenci innych dóbr nie mogą podnosić cen swoich produktów. W wielu wypadkach, zwłaszcza w branży motoryzacyjnej, muszą oferować rabaty, żeby utrzymać popyt. Na przykład Chrysler oferuje zniżki do 6 tys. USD na samochód. Duże przeceny stosują też sklepy z odzieżą.