Wprowadzenie euroobligacji oznaczałoby, że dług strefy euro jest zobowiązaniem wspólnym, a nie obciążeniem poszczególnych krajów. Zdaniem kanclerz Merkel takie rozwiązanie byłoby błędne z ekonomicznego punktu widzenia i bezproduktywne. W tym stanowisku niemiecka kanclerz jest jednak coraz bardziej odosobniona.
Najpierw prawdziwa unia
Grupa zwolenników uwspólnienia długu, które mogłoby pomóc w wyciągnięciu strefy euro z kłopotów, rośnie z każdym dniem. Dzisiaj jego trzonem są Francja, Włochy oraz Hiszpania. I chociaż wszyscy przyznają, że problem jest palący, to jednak wspólna ocena sytuacji brzmi: jeśli uda się wprowadzić euroobligacje, to nie odbędzie się to szybko. Konkretnie – nie przed wyborami w Niemczech, zaplanowanymi na jesień 2013 roku.
I nie przed wprowadzeniem pełnej unii finansowej w strefie euro – wspólnego planowania budżetów i możliwości ingerencji w nie władz eurolandu, wspólnej polityki gospodarczej, fiskalnej (stopniowa, zaczęłaby się od krajów, które spełniają wymogi poziomu deficytu budżetowego i zadłużenia państwa). Konieczne byłoby też wcześniejsze zintegrowanie europejskiej bankowości i wspólny nadzór nad 8 tysiącami banków w strefie euro, a nie tylko tymi, które działają ponad granicami krajów, oraz wspólne gwarantowanie depozytów bankowych. Krajowe nadzory bankowe nie zostałyby jednak zlikwidowane, pozostałyby wsparciem dla supernadzoru eurolandu.
Dopiero wtedy rating wspólnych papierów miałby szansę znaleźć się na najwyższym poziomie – takim, jaki dziś mają niemieckie bundy.
Ostania linia obrony
Takie właśnie propozycje przedstawił Herman Van Rompuy, prezydent Unii Europejskiej, w dwóch kolejnych wersjach swojego planu ratowania wspólnej waluty i walki z kryzysem w strefie euro. Plan był kilkakrotnie poprawiany i przerabiany, aby uciszyć jak największą grupę jego krytyków. W wersji ostatecznej został przedstawiony w ostatnią środę i widać po nim, że jest wyraźnie wzorowany na modelu integracji finansowej amerykańskich stanów.