Wydawało się, że na ten rok limit czarnych łabędzi został wyczerpany po wydarzeniach z końca czerwca, czyli niespodziewanym Brexicie. Tymczasem noc wyborcza w USA przyniosła kolejną dużą niespodziankę. Donald Trump wygrał wybory prezydenckie, chociaż wszelkie sondaże i symulacje wskazywały na wysokie prawdopodobieństwo wygranej Hilary Clinton. Jeszcze na początku spływania wyników przewaga Clinton była znacząca, ale wraz z upływem czasu spadała, a później już rosła przewaga Trumpa. Zwyciężył on w większości kluczowych swing states – Florydzie i Ohio, a także bardzo niespodziewanie wygrał w tradycyjnie demokratycznych stanach Wisconsin i Pensylwanii. Otrzymał ponad 270 głosów elektorów i został wybrany na 45 prezydenta USA. Kolejny raz zawiodły badania sondażowe – w przypadku głosowania przeciw establishmentowi najwyraźniej sfera deklaratywna nie równa się sferze realnej.

Pierwsza wypowiedź nowego prezydenta nie wnosi jeszcze nic – są to kurtuazyjne gratulacje dla przeciwnika i zapewnienie o braku konfliktowości. Naprawdę coś więcej będzie można powiedzieć dopiero przy wyborze „ekipy" współpracowników. Trzeba też zauważyć, że najprostsze do wprowadzenia z postulatów Trumpa będzie obniżenie podatków dla najbogatszych i dla korporacji, a to nie byłoby źle odebrane przez Wall Street. Niemniej teraz króluje niepewność, stąd notowane są silne spadki na rynkach. Jednak na pewno nie można mówić o panice. W Azji spadki na giełdach były silniejsze, ale w Europie oscylują one wokół 2%, a na warszawskiej giełdzie deprecjacja niewiele przekracza 1%. W USA kontrakty były na 4-5% minusach, ale obecnie jest to ok. 2%. Nie ma więc tąpnięcia jak przy Brexicie. Co będzie dalej będzie zależeć oczywiście od kolejnych słów i decyzji Trumpa, aczkolwiek ulgę dla rynku finansowego przynosić może też prawdopodobne odroczenie decyzji o podwyżce stóp procentowych przez Fed. Wydaje się, że wcale nie jest przesądzone długotrwałe i mocne pogorszenie nastrojów inwestycyjnych.