Zacznijmy od pierwszej przyczyny. To, że pieniądz szuka teraz mniej ryzykownych alternatyw, jest bezpośrednio powiązane z epidemią koronawirusa. Widmo spowolnienia chińskiej gospodarki, a co za tym idzie – pogorszenia światowej koniunktury, sprawia, że część inwestorów woli się zabezpieczyć lub przynajmniej zdywersyfikować swój portfel o aktywa o cechach stabilizujących. Stąd nie tylko rosnąca cena złota, ale także umacniające się dolar i frank oraz spadająca rentowność obligacji skarbowych. COVID-19 straszy rynki od początku roku i w tym okresie złoto podrożało o 10,8 proc., a rentowność amerykańskich dziesięciolatek spadła o 19,2 proc., zbliżając się do historycznych minimów. Za dolara musimy już płacić ponad 3,95 zł, a frank „zadomowił" się powyżej 4 zł. – Poza umacnianiem się dolara należy zwrócić uwagę na rentowności amerykańskich dziesięciolatek, znajdujące się w okolicy 1,55 proc., na granicy inwersji względem papierów trzymiesięcznych. Szczególnie alarmujące jest zachowanie złota, które zaliczyło najwyższe zamknięcie od 2013 r., powyżej 1600 USD – komentował sytuację Kamil Cisowski, analityk DI Xelion.
Dolarowa wycena złota sięgała w środę 1611 USD i do historycznego maksimum z 2011 r. brakuje jej jeszcze 19 proc. To pokazuje, jak dużą premię płaci polski inwestor z tytułu deprecjacji złotego. W ciągu dziewięciu ostatnich lat nasza waluta osłabiła się bowiem do amerykańskiej o 20 proc. Ta słabość ma swoje fundamentalne podłoże. Po pierwsze – od blisko pięciu lat RPP utrzymuje stopy na rekordowo niskim poziomie 1,5 proc. Po drugie – obecny rząd od początku pierwszej kadencji stosuje luźną politykę fiskalną, przynajmniej po stronie wydatków. Wypadkową tych dwóch czynników jest rosnąca inflacja, która według GUS sięgnęła w styczniu 4,4 proc. r/r. To najwyższy odczyt od grudnia 2011 r. A rosnące ceny przy deklarującej gołębiość RPP to recepta na dalszą deprecjację naszej waluty.
Zastanawiające w zachowaniu złota jest to, że jego silny wzrost nie jest skorelowany ze spadkami na rynkach akcji. Gdy kapitał płynie do bezpiecznych przystani, odpływać powinien z tych ryzykownych. Tymczasem w ostatnich dniach S&P 500 i DAX biły historyczne rekordy. – Wirus, który mógłby być czarnym łabędziem dla rynków, a na wykresach nie widać jakiejkolwiek reakcji. Nie do ogarnięcia, biorąc pod uwagę, jak kluczową rolę grają Chiny w wielu łańcuchach dostaw lub jak istotnymi są klientami – pisał we wtorek na Twitterze Tomek Jaroszek, bloger finansowy. Wygląda na to, że na globalnym rynku jest na tyle dużo kapitału, że obsłuży i bezpieczne i niebezpieczne przystanie. Jego stały dopływ zapewniają Fed, EBC, a ostatnio także Ludowy Bank Chin. – O poranku na rynek docierają informacje o potencjalnym wsparciu chińskiej gospodarki przez rząd, co poprawia na¬stroje na rynkach azjatyckich – pisał w środę rano Krzysztof Tkocz, analityk DM BDM. PZ