To nie mogło zaskoczyć. Niezdyskontowane piątkowe spadki na Wall Street (S&P500 -1,24 proc.; Nasdaq Composite -0,91 proc.) oraz podjęta tego samego dnia wieczorem przez agencję Fitch Ratings decyzja o obniżeniu ratingu Hiszpanii z "AAA" do "AA+" nie pozostawiły inwestorom dużego wyboru.
Zaskoczeniem nie był też marazm, jaki towarzyszył poniedziałkowym notowaniom. Wolny dzień w Stanach Zjednoczonych oraz święto w Wielkiej Brytanii sprawiły, że rodzimi inwestorzy pozostali bez ważnego giełdowego drogowskazu.
Lekko zaskoczyć mogło tylko to, że niższe poziomy zostały wykorzystane do kupna akcji i wszystkie indeksy zakończyły dzień na niewielkich plusach. Nie można tego tłumaczyć opublikowanymi przez GUS danymi na temat dynamiki PKB w I kwartale 2010 roku. Nie tylko dlatego, że były one zgodne z rynkowymi prognozami (3 proc. r./r.), ale przede wszystkim z uwagi na ich tradycyjnie niewielki wpływ na decyzje inwestorów.Takie zachowanie rynku sugeruje, że strach, który od połowy kwietnia był częstym gościem na warszawskim parkiecie, został zastąpiony przez nadzieję na zakończenie spadkowej korekty i powrót do długoterminowego trendu wzrostowego.
W tej optymistycznej interpretacji giełdowej rzeczywistości rozpoczęte w kwietniu spadki były tylko zwykłą korektą trendu wzrostowego, podobną do ataków podaży z przełomu czerwca i lipca 2009 roku oraz stycznia i lutego br.
Analiza techniczna nie potwierdza aż tak optymistycznej wizji przyszłości. Aktualna sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana niż przed trzema i jedenastoma miesiącami. Stąd też ryzyko pogłębienia korekty, a przede wszystkim jej rozciągnięcia w czasie, jest znacznie większe. Szczególnie że skomplikowana sytuacja gospodarcza strefy euro również stawia pod znakiem zapytania możliwość szybkiego przetestowania wyznaczonych w kwietniu szczytów hossy.