Wydaje się, że deklaracja ta, oznaczająca pewną zmianę nastawienia Bernankego (jeszcze niedawno szef Fedu nic nie mówił na temat dalszego luzowania polityki pieniężnej), chroniła wczoraj rynki przed poważniejszą falą awersji do ryzyka.
Spadków całkiem nie udało się jednak uniknąć, choćby dlatego, że agencja Moody’s pogroziła palcem amerykańskim władzom, umieszczając rating kredytowy USA na liście obserwacyjnej. Do tego doszła tradycyjna nerwowość związana z finansami zadłużonych krajów peryferyjnych strefy euro. Aby sprzedać warte 3 mld EUR obligacje, Włochy musiały zaakceptować rekordową ich rentowność.
Po południu z kolei przeciwwagą dla obaw stały się zinterpretowane pozytywnie przez komentatorów dane z rynku pracy i o sprzedaży detalicznej w USA, a także lepsze od prognoz zyski banku JP Morgan Chase.
W takiej nerwowej atmosferze WIG20 osunął się wczoraj o 0,7 proc. Oznacza to, że środowa próba odbicia od dołka fali spadkowej trwającej (z przerwami) od maja nie doczekała się kontynuacji. Scenariuszem bazowym pozostaje średnioterminowy trend spadkowy, którego punktem docelowym jest przynajmniej minimum z połowy marca (2742 pkt), a w gorszym wariancie – dołek z lutego (2641 pkt), który ma już znaczenie długoterminowe.
Chociaż dla dalszych losów kursów akcji na warszawskim parkiecie rozstrzygnięcia w sprawie kryzysu zadłużenia na peryferiach strefy euro mają oczywiście znaczenie, to trudno zgodzić się z tezą, jakoby sprawa ta była jedyną przyczyną słabości naszego rodzimego rynku. Zajmowanie się jedynie tym, co danego dnia oświadczyła któraś z agencji ratingowych, sprawia, że uwadze umknąć mogą inne czynniki. Czy fakt, że na szerokim rynku coraz więcej akcji poddaje się regularnemu trendowi spadkowemu (kursy ponad dwóch trzecich walorów są poniżej rocznej średniej kroczącej będącej prostym wyznacznikiem hossy i bessy) można trafnie tłumaczyć kryzysem np. w Grecji lub wzrostem rentowności włoskich obligacji?