-
niemal we wszystkich miastach brakuje lekarzy, dotyczy to też opiekunów osób starszych i z niepełnosprawnościami oraz pracowników socjalnych,
-
branża budowlana i przemysłowo-produkcyjna: przewidywany deficyt kandydatów do pracy zarówno na stanowiskach wymagających kwalifikacji, jak i w pracach prostych.
Przykłady można mnożyć.
Częściowo powyższe problemy to oczywiście skutek negatywnego postrzegania pewnych zawodów, czy – w przypadku administracji państwowej – także kwestia wysokości wynagrodzeń. Dużym czynnikiem są jednak także zmiany demograficzne – po prostu spada liczba rąk do pracy w gospodarce.
Czy faktycznie w tej sytuacji to, czego najbardziej potrzebujemy to program „Skrócony czas pracy – to się dzieje”, gdzie za 20 tys. zł na pracownika można zbadać efektywność takiej zmiany? Ale na podwyżki pensji dla nauczycieli, inwestycje w zwiększenie sprawności administracji czy sądów, oraz poprawę w służbie zdrowia środków już w wystarczającej ilości nie ma.
Zwróciłbym uwagę na jedną rzecz – faktycznie rozwój technologii sprawił, że wiele rzeczy można obecnie robić szybciej i nie wymagają już one tylu roboczogodzin co kiedyś. Abstrahując od możliwej dzięki temu redukcji zatrudnienia, nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby zaoszczędzony czas pracownika wykorzystać w inny sposób. Skoro już część spraw jest załatwianych automatycznie (np. przez systemy IT), to zatrudnionego można przecież przesunąć do innych zadań, gdzie obecny poziom świadczonej usługi jest niski (np. customer service, kontakt z klientem, wiele czynności w administracji) czy wręcz do pracy nad nowymi pomysłami? Skrócenie jego czasu pracy na to nie pozwoli. I zastanówmy się – czy w urzędach nie ma już zaległości, że rozważane jest skrócenie czasu ich pracy? A co np. z sądami czy placówkami opieki zdrowotnej – tam również planujemy redukcję godzin?