Drukowane przewodniki to przedmioty czarodziejskie. Jeśli stoją na półce po tym, jak byliśmy w kraju opisywanym, dostarczają nostalgicznej przyjemności. Są jej materialnym nośnikiem. Dotykalnym, a więc także zmysłem dotyku łączącym nas z samymi sobą z przeszłości. I nie trzeba nawet niczego szukać w pamięci, bo każdy szanujący się przewodnik ma na okładce wybitą nazwę kraju. To nie jest beletrystyka, gdzie po tytule nie dojdziesz, o co w niej chodzi.
Ale przewodniki dokumentują nie tylko podróże odbyte. Mam wiele takich, które kupowałem, z kompulsywnego nałogu, a nie byłem dotąd w miejscach w nich opisywanych. Taki przewodnik dostarcza też przyjemności, która nie jest całkowicie zwyczajną przyjemnością kolekcjonerską. Bo w takich przypadkach ucieleśnia jakiś plan, zamiar czy chociażby wstępną intencję. Kiedyś się to zrobi, pojedzie się tam, czym kusi okładka. Wyobrażenie zetknie się z rzeczywistym działaniem. To szczególna cecha przewodników podróżniczych. Są zapowiedzią tego, co się wydarzy. Różnią się tym od innych książek w bibliotece. Podobną funkcję pełnią książki kucharskie (nie lubię tego określenia, ale lepsze nie przychodzi mi do głowy). Oprócz potraw, które już znamy, są tam takie, których jeszcze nie sporządziliśmy. Ale kiedyś to się pewnie stanie. Nic dziwnego, że te dwie kategorie książek mają wspólny mianownik. Jedzenie i jego powstawanie również jest podróżą, z wątkami historycznymi, kulturowymi, z planowaniem i wykonaniem. Brakuje tylko fizycznego przemieszczania się.
Przewodniki mają wartość handlową i bywają przedmiotem poważnych transakcji. W 2012 r. „Frommer’s”, jedna z legendarnych amerykańskich serii, została kupiona przez Google’a, który zamierzał zlikwidować wersję papierową. Nim do tego doszło, Arthur Frommer, założyciel tytułu, odkupił go od Google’a. „Lonely Planet” też przechodził z rąk do rąk w ostatnich latach. Obecnie głównym właścicielem jest dom wydawniczy Red Ventures, kontrolowany przez fundusz private equity. Zapewne podobne losy dotyczą również innych legend, takich jak „Rough Guide” czy „Let’s GO”, ale nie udało mi się dotrzeć do informacji na ten temat. Tak się złożyło bowiem, że piszę ten felieton, będąc w wakacyjnej podróży po Afryce Południowej, a wtedy na nic nie ma odpowiedniej ilości czasu. Notabene do bagażu włożyłem kilka przewodników „Lonely Planet”, bo trasa wiedzie przez kilka krajów afrykańskiego południa.
Rynkiem przewodników zatrzęsła pandemia, sprowadzając ich sprzedaż niemal do zera. Dziś nie ma już po tym prawie śladu. Ale powstaje zasadnicze pytanie. Dlaczego przewodniki nadal są popularne? Czy te symboliczne zalety, od których zacząłem, na pewno tłumaczą to zjawisko?
To, że przewodniki nie wymagają internetu ani prądu, jest oczywistą przewagą nad serwisami i treściami online. Ale to nie jest mocna przewaga, bo internet jest już dzisiaj jak prąd elektryczny w gniazdku. Może więc chodzi o to, że przewertowanie przewodnika w postaci książki jest łatwiejsze niż przedzieranie się przez informacje w necie? A może znaczenie ma to, że przewodniki mają zdolność adaptacji?