Na początku był właśnie Jordan Belfort. „Wilk” narodził się później, kiedy giełdowe wybryki Belforta odegrał brawurowo Leonardo Di Caprio. Słuchając występu JB, opowiadającego kawał swojej kariery dokładnie tak, jak widzieliśmy to w filmie, miałem wrażenie, że nie da się rozstrzygnąć pewnego zagadnienia. A mianowicie, czy to Wilk podyktował twórcom „Wilka z Wall Street” scenariusz, czy też może film podrzucił Wilkowi pomysł na to, jak opowiadać swoje życie.
Ten drugi porządek rzeczy wydaje się nawet bardziej prawdopodobny. W tym przypadku nie było tak, że najpierw w historii zaistniała jakaś postać. Jakiś, powiedzmy, Bonaparte, Gandhi, Oppenheimer, Kolumb lub lalka Barbie, a następnie powstało o niej dzieło literackie lub filmowe. Tutaj był Jordan Belfort, makler z Wall Street, a raczej z off-Wall Street. Jego życie nie wyniosło go wcale do jakiejś niebotycznej wielkości. I nie chodzi tu o to, czy byłaby to wielkość świętego, czy przestępcy. Po prostu mówimy o postaci innego, bardziej ludzkiego, nieledwie zwyczajnego formatu. To dopiero Leo uczynił go człowiekiem, którego chce się słuchać, oglądać, i zrobić sobie z nim fotkę. Fakt, film nakręcono na podstawie książki autobiograficznej. Co zresztą jest anegdotycznym dowodem na to, że jeśli już ktoś narozrabiał spektakularnie, za co później trafił do więzienia, to warto potem napisać książkę i liczyć na to, że ktoś kupi prawa do ekranizacji. Następnie trzeba trzymać kciuki za to, by film okazał się blockbusterem, co pierwowzorowi postaci filmowej pozwoli na dostatnie życie dzięki zawodowi mówcy motywacyjnego.
Chce się słuchać Belforta, ale czy warto. Oto jest pytanie. Naszło mnie już po kilkunastu minutach przysłuchiwania się jego mowie, choć nie ukrywam, że z równą, o ile nie większą, uwagą słuchałem jej tłumaczenia na polski. Po dziesięciu godzinach konferencji, z moim własnym wystąpieniem na jej otwarcie, koncentracja na totalnie amerykańskim angielskim była zbyt dużym wyzwaniem. A tłumacz tłumaczył widowiskowo, gestykulacją i skrętami ciała dodając sobie dynamiki, by utrzymać momentum tłumaczenia. Posypał się tylko raz, gdy padło pojęcie „penny stocks”. Ale to było zabawne, choć łatwe do uniknięcia. Czego jak czego, ale tego, że JB będzie obficie rzucał tym wyrażeniem, można się było spodziewać.
Jordan postanowił za to dokładnie wytłumaczyć, co to jest „reverse split”. Przy okazji określił się jako ktoś, kto „reverse split” wymyślił. Kierował się konkretną potrzebą znalezienia sposobu na to, jak przemóc niechęć zamożnych inwestorów do akcji groszowych.
Nie wiem, może to i Belfort wymyślił „reverse split”. Jeśli tak było, to znaczy że polski rynek kapitałowy, na którym wprowadzaliśmy w latach dziewięćdziesiątych takie operacje papierami wartościowymi, jak „split” i „reverse split”, zawdzięcza coś wprost Wilkowi z Wall Street. Pamiętam jeszcze, jak pisząc regulamin KDPW, wymyślałem polskie odpowiedniki tych terminów. Niestety nie były to produkcje najwyższej jakości, bo skończyło się na opisowych określeniach, takich jak „zmniejszenie wartości nominalnej akcji bez obniżania kapitału akcyjnego”. I w sumie żal, że konceptów już zupełnie naszych, polskich, tworzonych pod konkretne problemy i potrzeby rynku, takich jak PDA (prawo do akcji) czy JPP (jednostkowe prawo poboru) nie poznał świat. Ale może jeszcze nic straconego?