Dzwon giełdowy. Urządzenie, wydawałoby się, do niczego niepotrzebne. Być może jego istnienie bierze się z potrzeby zachowania równowagi. Balansu między twardymi warstwami przedsiębiorstwa giełdowego – kompetencjami, procedurami, technologią, regulacjami – a jakąś inną sferą, gdzie zmienia się paradygmat myślenia i odczuwania. W tej drugiej sferze docenia się ważność zwyczajów i ceremonii. Wrażliwość na nie jest tego samego rodzaju co wrażliwość wspierająca na przykład dobre praktyki ładu korporacyjnego, czyli coś posiadającego wartość finansową na rynku kapitałowym.
Dzwon giełdowy służy do witania debiutujących spółek. To generator emocji, od różnych odcieni wzruszenia po radość. Coś o tym wiem. Jednak inna jest emocja, kiedy pociąga się za sznur jako szef giełdy, stojąc obok prezesa nowej spółki giełdowej, a zupełnie inna – bogatsza, bardziej złożona – ogarnia człowieka wtedy, kiedy samemu jest się tym prezesem debiutującej na parkiecie firmy. Tej pierwszej emocji doświadczyłem kilkaset razy. Tej drugiej, jak dotąd, jeden raz, 9 listopada 2010 roku. Moja reakcja na kurs otwarcia akcji GPW, wyświetlony kilkanaście minut wcześniej, była spokojna. Kurs otwarcia to jednak tylko liczba i wiem, że będzie ich jeszcze wiele. A uderzenie w dzwon było końcem pewnej drogi. Magia zadziałała. Bo przecież, owszem, staliśmy się spółką publiczną, ale GPW od początku była instytucją życia publicznego, zatem w wielu aspektach nie była to doniosła zmiana. A jednak…
Dzwon ogłaszał również otwarcie i zamknięcie sesji. Rzecz jasna, harmonogramem sesji giełdowej steruje coś zupełnie innego niż pociągnięcie za sznur. W tej odsłonie rytuału najpiękniejsze było to, że dźwięk dzwonu nie stanowił części publicznego widowiska. To nie było na pokaz i najczęściej prawie nikt tego nie widział. Często sala była pogrążona w półmroku, zwłaszcza w zimowe późne popołudnia. Tylko dźwięk niósł się po giełdzie. Zdarzało się, że gdy któryś z chłopaków z działu notowań szedł do dzwonu, w Sali Notowań odbywała się konferencja czy coś w tym rodzaju. „Czy w takich sytuacjach możemy?” – zapytał mnie kiedyś Krzysiek Ajdukiewicz. Nie potrzebowaliśmy w istocie się nad tym zastanawiać. Uderzenie w dzwon oznaczające początek i koniec sesji giełdowej tworzyło symbolikę ciągłości, odpowiedzialności, niezawodności, etosu pracy. Z tego powodu było ważniejsze niż nawet najważniejsza konferencja lub wizyty głów państw czy szefów rządów. Oczywiście mimowolnie dodawaliśmy w gruncie rzeczy smaczku takim wydarzeniom dziejącym się w Sali Notowań.
Giełda była więc także teatrem. Jako konglomerat emocji, symboli, narracji, technologii, ludzi, strategii i operacji była dziełem kompletnym. Jak życie.
Doświadczyłem również giełdy à rebours. Czegoś będącego jej zaprzeczeniem, jej tymczasowym unieważnieniem, jej antytezą.