Spółki ze Wschodu przybywały do Warszawy. My jeździliśmy wcześniej do nich.
Na przykład w Doniecku pojawiliśmy się małą watahą. Lecieliśmy do tego miasta z Kijowa i na lotnisku Boryspol zbierała się cała ekipa. Panowało podekscytowanie i dobry nastrój. Nasze działania w regionie CEE dawały efekty i byliśmy przekonani, że w wyniku pierwszego wyjazdu na wschód Ukrainy na giełdzie warszawskiej pojawią się nowe spółki.
Drugim powodem do zadowolenia było to, że oprócz naszej małej giełdowej grupy we wspólny wojaż wybrało się kilka osób spoza GPW, w tym brokerów. Idea naszej obecności na rynkach wschodnich nabierała ciężaru.
Trzecią przyczyną zapamiętania przeze mnie tego wyjazdu było to, że w pozagiełdowej części „delegacji” magnetyzującą urodą wyróżniała się pewna Katarzyna, ale o tym wątku nie wypada pisać szerzej w gazecie poświęconej przecież zagadnieniom giełdy i inwestowania.
W Doniecku spotkałem po raz pierwszy Achmetowa, słynnego, a może sławetnego ukraińskiego oligarchę. Achmetow nic nie mówił. Tylko słuchał. Dlatego też z całego spotkania zapamiętałem jedynie to, że przed wejściem do windy ochrona poprosiła mnie i Roberta Kwiatkowskiego, abyśmy zdeponowali broń. Odpowiedź, że nie mamy żadnej broni, wywołała konsternację ochroniarzy. Konsternacja przekształciła się w podejrzliwość, gdy powtórzyliśmy z przekonaniem, że nie mamy pistoletów ani w ogóle niczego co strzela. Z wahaniem pozwolili nam przejść.