W ofercie wielu towarzystw funduszy inwestycyjnych pojawiły się sektorowe fundusze akcji, których nazwa nierzadko wprost nawiązywała do Euro 2012. Niewielu spodziewało się jednak, że skutki infrastrukturalnego boomu najbardziej dotkliwie odczują nie tylko posiadacze akcji spółek budowlanych, ale i ich obligatariusze. Jak pokazały kolejne lata, ożywienie w inwestycjach infrastrukturalnych nie przełożyło się na hossę w branży budowlanej. Nie bez winy była tu ustawa o zamówieniach publicznych, premiująca zaniżanie cen w przetargach i sprzyjająca w ten sposób niedoszacowaniu przez wykonawców kosztów realizowanych projektów. W rezultacie, wiele spółek z branży budowlanej popadło w finansowe tarapaty, z bankructwem włącznie. Emitowane wcześniej przez te spółki obligacje w sposób skokowy utraciły wartość, redukując wyceny funduszy posiadających w portfelach te papiery.
Odpisy z tytułu utraty wartości obligacji spółek budowlanych stały się najbardziej odczuwalne dla uczestników funduszy gotówkowych i pieniężnych, oczekujących przecież ochrony kapitału i wysokiej płynności lokat. Fundusze te trzeba wyraźnie odróżnić od „funduszy rynku pieniężnego", których nazwa została ustawowo zastrzeżona dla funduszy lokujących aktywa wyłącznie w krótkoterminowe papiery skarbowe. Niektórzy komentatorzy podają teraz w wątpliwość inwestowanie przez fundusze gotówkowe i pieniężne w papiery korporacyjne, które są przecież obarczone ryzykiem kredytowym.
Z przekąsem można w tym momencie wspomnieć, że jeszcze rok temu o obligacjach spółek właściwie nie pisano inaczej jak o „darmowym lunchu" ze względu na ich wysokie oprocentowanie. Tymczasem podjęcie ryzyka kredytowego jest dla tych funduszy jednym z niewielu sposobów uzyskania dodatkowej stopy zwrotu w stosunku do krótkoterminowych papierów skarbowych czy depozytów bankowych. Naiwnością jest oczekiwanie, że fundusz uzyska stopę zwrotu znacznie przewyższającą rentowność bonów skarbowych, nie posiadając w ?portfelu innych instrumentów niż wspomniane bony.
Faktyczny problem w polityce inwestycyjnej funduszy pieniężnych dotyczy w moim przekonaniu kwestii płynności. Definicję instrumentu rynku pieniężnego z ustawy o funduszach inwestycyjnych spełniają nie tylko instrumenty, których okres zapadalności jest krótszy niż rok (ściślej 397 dni), ale i te, których oprocentowanie jest zmienne, bez względu na ich okres zapadalności. Teoretycznie można więc zbudować portfel inwestycyjny funduszu składający się wyłącznie z długoterminowych obligacji o zmiennym oprocentowaniu, dla których rynek wtórny może być ograniczony. Tylko czy fundusz taki powinien nazywać się gotówkowym, pieniężnym albo płynnościowym?
Kumulacja upadłości emitentów obligacji korporacyjnych w ostatnich miesiącach wywołała również dyskusję nad potrzebą utworzenia agencji ratingowej, która analizowałaby sytuację finansową poszczególnych emitentów. Nadawanie ratingów obligacjom przez niezależną instytucję dostarczyłoby inwestorom ważnej informacji o ryzyku kredytowym emitenta, przyczyniając się do racjonalizacji poziomu oferowanych marż. Prawdopodobnie zmniejszyłaby się też liczba emitentów, którzy już w chwili plasowania obligacji są w bardzo trudnej sytuacji finansowej (takie sytuacje, zwłaszcza na rynku Catalyst, nie były w ostatnich miesiącach odosobnione). Pozostaje jednak kwestia finansowania takiej agencji.