Otrzymujemy w spadku akwarium, oczyszczamy podłoże, wymieniamy wodę, dokupujemy roślinki, tworzymy coraz lepsze warunki do rozwoju i rozmnażania się ryb. Nawet ich trochę dokupujemy. Akwarium wygląda obiecująco, włożyliśmy sporo pracy i wysiłku, aby poprawić jego funkcjonowanie. Nie było łatwo. Mamy też kilka pomysłów na to, by ten ekosystem funkcjonował jeszcze lepiej. Mamy się czym pochwalić. I kiedy życie w akwarium zaczyna się nam rozkręcać, wpadamy na genialny pomysł i zaczynamy wrzucać brudne i ciężkie kamienie do środka. Ot tak. Ma to sens?
Tak można zobrazować rządowy pomysł zniesienia limitu składek na ZUS. Nasuwa się od razu pytanie: komu ma to służyć? Tym informatykom, których obecnie mamy za mało, a którzy mają tworzyć cyfrową i nowoczesną Polskę? A może wysoko wyspecjalizowanym (i dodam, że świetnie opłacanym) inżynierom od silników elektrycznych, których produkcji mamy być zagłębiem? Może doświadczonym menedżerom, kadrze zarządzającej, specjalistom w wielu dziedzinach? Świetnym naukowcom, którzy wyjechali, a teraz zachęcamy, aby wrócili do Polski? Komu jeszcze?
Trzeba się zdecydować. Nie zbuduje się silnej i nowoczesnej innowacyjnej gospodarki bez stabilnej klasy średniej. A dziś do niej dołączają właśnie specjalizacje techniczne. Inżynierowie, informatycy, menedżerowie projektów (np. startupowych). I to właśnie teraz rządzący chcą ich opodatkować dodatkowo. Dlaczego naukowiec nie może po prostu być zatrudniony na umowę o pracę i nie płacić horrendalnych ZUS-owskich składek? Warto jeszcze zauważyć, że nie każdy informatyk czy inżynier ma duszę przedsiębiorcy. Z jakiego powodu ma być przymuszany do otwierania własnej działalności gospodarczej? Rozumiem, że można mieć pomysły, aby w ten sposób opodatkować, według rządzących, coraz mniej pożyteczne grupy zawodowe, np. sektor szeroko rozumianych finansów. Nawet nie wiem, czy to nie jest główny cel wprowadzanych zmian. Ale czy warto to robić, jeśli przy okazji zniechęcimy tych, którzy wnoszą wartość dodaną do gospodarki, przy okazji zarabiając nie tylko dla siebie?
Od razu usłyszymy głosy o sprawiedliwości społecznej. Ale to nie jest sprawiedliwość społeczna, skoro dotyka około 350 tys. ludzi w Polsce oraz ich rodzin. To jest po prostu pójście na łatwiznę, znaną na świecie od wielu, wielu lat. Przecież najłatwiej opodatkować tych, którzy są wystarczająco majętni, aby skala ściąganego podatku była w bilansie widoczna. Jednocześnie są zbyt biedni, by zatrudnić doradców i optymalizować swoje podatki. Sposób znany w wielu krajach od dziesiątków lat. Szkoda, że ma przyjść na nowo i do nas. Sprawiedliwość społeczna to może by była, gdyby wysokość składki ZUS, przykładowo, uzależnić w sposób istotny od ilości posiadanych dzieci. Byłaby to jednocześnie zachęta do dzietności i realna pomoc wielu polskim rodzinom, a na dodatek uzasadniona ekonomicznie. W końcu im więcej rodzi się dziś dzieci, tym więcej będziemy mieli w przyszłości obywateli płacących podatki na każdego późniejszego emeryta (czyli dzisiejszego rodzica).
Nie ma co rzucać kamieni. Lepiej sensownie dbać o rozwój akwarium.