Wydarzenia ostatnich tygodni pokazują bezapelacyjnie, że lata budowania polskiego kapitalizmu stworzyły nie tyle coś oryginalnego, ile doprowadziły do realnego odwrócenia pojęć będących standardem w normalnych warunkach. Zarządzanie, nadzór, kontrola, uprawnienia, odpowiedzialność. Słowa zyskują nowe znaczenie, pojęcia wypełniamy nietypową treścią.

Największą bolączką zarządzających spółkami publicznymi jest zapewne to, że odpowiedzialność tych ludzi oraz towarzyszące jej obowiązki we wszystkich segmentach działalności mają charakter szczególnie rozbudowany. Prezes takiej spółki publicznej, notowanej na giełdzie, choćby produkowała tylko gwoździe, ma na głowie nie tylko – kodeksowo – akcjonariuszy i radę nadzorczą, ale jeszcze regulatora, szeroko rozumiany rynek, do którego należą np. klienci oraz media. Oznacza to, że jest na celowniku nie jedynie tych, którzy bezpośrednio lub pośrednio wymagają od niego dywidendy, ale również urzędników, prokuratorów, pracowników skarbówki, dziennikarzy czy wreszcie zwykłych zjadaczy „mięsa" publicznego, czyli lubiących sobie pokrytykować każdego prezesa dla zasady.

Nie jest moim zadaniem zajmowanie się trudnym żywotem jednego czy drugiego zarządcy. Blaski i cienie takiej funkcji powinny być bowiem zrównoważone. Szeroka i wielowymiarowa odpowiedzialność musi być odpowiednio wynagradzana, więc w normalnym układzie profesjonalnie wykonujący pracę prezes nie ma prawa narzekać. Kieruje firmą, ludźmi, pilnuje majątku, trzyma się procedur i przepisów, pracuje na zysk spółki i przyczynia się do wypłaty dywidendy dla akcjonariuszy. Jeśli nie chce być na świeczniku, może przejść na półkę niepubliczną, czyli zarządzać mniejszym przedsiębiorstwem, którego akcjonariat tworzy bardziej familiarną grupę.

W tych ostatnich tygodniach obserwowaliśmy – i to jest przyczynek do tego, by zastanowić się na losem nie jednego, ale kilkudziesięciu zarządzających największymi spółkami – że w burzliwych czasach ryzyko podejmowania odpowiedzialności może mieć nie tylko charakter podmiotowy, ale i przedmiotowy. Prezesi gigantów o kluczowym znaczeniu dla gospodarki, zatrzymywani jeden po drugim przez służby, stali się paliwem spektaklu politycznego. Pognani na stosy rozpalane raz za razem, mają odciągnąć gawiedź od prawdziwych tematów, problemów i afer. Kiedyś pechowo związali swe losy z akcjonariuszem, który teraz okazał się najmniej wdzięczny – ze Skarbem Państwa. Obecnie nie tyle płacą polityczne koszty tego romansu, ile będą mięsem armatnim toczącej się batalii wyborczej.

Robert Morawski, specjalista ds. podatków