Jak bardzo rynek IPO w Stanach Zjednoczonych różni się od rynku, który znamy z krajowego podwórka?
Właściwie jedynym podobieństwem obu rynków jest ogólna koncepcja, czyli sprzedaż akcji spółki i dopuszczenie ich do publicznego obrotu. Reszta to w zasadzie same różnice. Jakie? Zacząć można od rozmiaru rynku. W Polsce w tym roku mieliśmy na razie jedno IPO, a w ubiegłym pięć. W tym czasie w Stanach Zjednoczonych mieliśmy 300 IPO. Na tamtejszym rynku praktycznie codziennie mamy do czynienia z IPO. Tylko w tym tygodniu przeprowadzanych jest siedem ofert. Również same oferty różnią się wielkością. Średnia wielkość oferty z ostatniego półtora roku to niskie kilkadziesiąt milionów złotych. Średnia dla rynku amerykańskiego to kilkaset milionów dolarów. Oczywiście zdarzają się też transakcje wielkością przekraczające nawet miliard dolarów. To też ma związek z tym, jakie spółki pojawiają się na giełdzie. W Stanach Zjednoczonych są to absolutni liderzy swoich branż. Kolejną różnicą jest sposób, w jaki spółki wchodzą na giełdę. W Polsce odpowiadają za to domy maklerskie, w Stanach Zjednoczonych zaś są to banki inwestycyjne. To właśnie one odpowiadają za przygotowanie prospektu, roadshow i też biorą na siebie odpowiedzialność za sukces IPO. Za to też pobierają bardzo duże opłaty. Rozmiar rynku i to, jakie spółki wchodzą na rynek, przekłada się także na to, że dostępność inwestorów do ofert nie jest taka łatwa, jak na rynku polskim.
Co to dokładnie oznacza?
Popularność IPO sprawia, że banki inwestycyjne dopuszczają do ofert wąską grupę swoich klientów. Są to np. fundusze emerytalne czy też hedge fund oraz niewielka grupa brokerów, którzy obsługują klientów detalicznych.
W Polsce udział inwestorów indywidualnych w ofertach publicznych jest dość popularny i stosunkowo łatwy. Z tego, co pan mówi, wynika, że w Stanach Zjednoczonych nie jest to takie proste.