Nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka – to najpopularniejsze z inwestycyjnych prawideł. Przez wiele lat jednym ze skuteczniejszych sposobów zastosowania go w praktyce była geograficzna dywersyfikacja portfela. W pierwszych pięciu latach bieżącej dekady 60-dniowa korelacja dziennych zmian procentowych indeksu rynków wschodzących [b]MSCI EM[/b] i amerykańskiego wskaźnika [b]S&P 500[/b] wynosiła średnio 34 proc.
Globalizacja i postępująca integracja światowych rynków finansowych szybko jednak współczynnik ten podbiła. Od marca 2009 r., gdy na światowych giełdach zagościła hossa, wynosi on średnio 57 proc. Bardziej niezależne są tzw. [b]rynki graniczne (frontier markets)[/b], do których zalicza się parkiety o mniejszej kapitalizacji i płynności niż giełdy klasyfikowane jako wschodzące. Dla przeciętnego inwestora te [b]„wschodzące rynki wschodzące”[/b] (na liście MSCI jest ich 25) wciąż są jednak trudno dostępne.
[srodtytul]Defensywne giełdy azjatyckie[/srodtytul]
Przy odpowiedniej selekcji dywersyfikacja portfela w oparciu o rynki wschodzące wciąż jednak ma sens. Nie naśladują one bowiem zachodnich parkietów jednakowo. Najbardziej uzależnione od nastrojów na Wall Street są giełdy latynoamerykańskie. Korelacja głównego indeksu meksykańskiego z S&P 500 sięga aż 74 proc. Podobnie jest w wypadku brazylijskiej Bovespy. Także w Europie Środkowo-Wschodniej trudno znaleźć schronienie od zawirowań na dojrzałych rynkach. Korelacja [b]WIG[/b] z amerykańskim indeksem oscyluje wokół 47 proc., podobnie jest w wypadku głównych wskaźników parkietów w Moskwie i Budapeszcie.
Na pierwszy rzut oka najbardziej defensywny charakter mają wschodzące rynki Azji. Współzależność skupiającego akcje tego regionu subindeksu MSCI EM Asia i S&P 500 wynosi średnio 30 proc. Handel na azjatyckich parkietach kończy się jednak, gdy w Nowym Jorku jest środek nocy.