Jak podsumuje pan kończący się rok?
To jest bardzo dobry rok dla MCI. Po trzech kwartałach ogłosiliśmy rekordowy poziom sprzedaży aktywów na poziomie 670 mln zł, co daje 35 proc. wartości portfela. Dla mnie osobiście to świetny wynik, który potwierdza naszą jakość i skuteczność zarządzania. Wszystkie fundusze, w które jesteśmy zaangażowani, zanotowały atrakcyjne stopy zwrotu. Mamy za sobą udane wyjścia z inwestycji w takie firmy jak Dotpay/eCard, szwedzki iZettle czy też włoski Lifebrain. Rok się jeszcze nie skończył, więc też jeszcze ciężko go podsumować. Jeszcze może się sporo wydarzyć. Ten rok to także kolejne potwierdzenie naszego konserwatywnego podejścia do prowadzonych przez nas wycen, co powinno cieszyć inwestorów. Sprzedajemy spółki drożej niż ich wycena portfelowa. Ta pozytywna różnica była zwłaszcza widoczna w przypadku iZettle, gdzie wartość naszych udziałów w związku z „exitem" wzrosła dwukrotnie.
Bieżący rok dość mocno doświadczył rynek publiczny. Czy ma to przełożenie na to, co dzieje się na rynku prywatnym? Czy żyje on swoim życiem?
Rynek publiczny i prywatny żyją w symbiozie. Są to dwa równoległe światy, które nie mogłyby żyć bez siebie. Rynki prywatne potrzebują rynków publicznych i na odwrót. Warto jednak zwrócić uwagę, że w Europie gros firm funkcjonuje w sferze prywatnej. Z racji wątpliwości dotyczących perspektyw makroekonomicznych, coraz bardziej złożonej materii regulacyjnej na rynkach kapitałowych, widzimy, że rynki prywatne są preferowane kosztem właśnie rynków publicznych. Te, na świecie, stają się coraz bardziej domeną bardzo dużych przedsiębiorstw. To dodatkowa szansa dla rynków prywatnych, które są w stanie dłużej finansować i utrzymywać zaangażowanie w firmach, nie oczekując kwartalnych wzrostów, a skupiając się na perspektywie długoterminowej. W Polsce mieliśmy sytuację, w której przez wiele lat to giełda była głównym miejscem finansowania przedsiębiorstw. Rola sektora private equity była istotnie mniejsza, ale w ostatnich latach wyraźnie ewoluuje.
W jakim kierunku?