W Wieloletnim Planie Finansowym Państwa (WPFP), przyjętym przez rząd wiosną 2016 r., założono, że nasza gospodarka będzie systematycznie przyspieszała. Już ubiegły rok, pierwszy objęty tym dokumentem, rzucił cień na wiarygodność zawartych w nim prognoz. Zamiast o 3,8 proc. polski PKB powiększył się, według wstępnych danych GUS, o 2,8 proc. To oczywiście nie oznacza, że cały scenariusz zapisany w WPFP okaże się nadmiernie optymistyczny. Nie można wykluczyć, że w 2019 r. wzrost PKB rzeczywiście dojdzie do 4,1 proc. Nie jest jednak jasne, czy takie tempo rozwoju byłoby zdrowe. W ocenie Komisji Europejskiej tzw. potencjalne tempo wzrostu polskiej gospodarki, oszacowane m.in. na podstawie ewolucji zasobów pracy, kapitału i produktywności tych podstawowych czynników produkcji, wynosi dziś niespełna 3 proc. rocznie. Jeszcze kilka lat temu KE systematycznie oceniała ten „limit prędkości" naszej gospodarki na ponad 4 proc. Oczywiście, gospodarka może się rozwijać w tempie szybszym od potencjalnego. Zdarza się nawet, że jest to wskazane. Jest tak wtedy, gdy produkt potencjalny – czyli PKB, który zostałby wytworzony przy pełnym wykorzystaniu czynników produkcji – jest wyższy od rzeczywistego. Dziś jednak, jak wynika z szacunków KE, tak nie jest. W ub.r. różnica między rzeczywistym a potencjalnym PKB Polski, czyli tzw. luka popytowa, zmalała do zera. Od tego roku może być już dodatnia. – Jeśli tak rzeczywiście jest, to na dłuższą metę utrzymanie wzrostu PKB szybszego od wzrostu potencjalnego byłoby trudne i ryzykowne. Mogłoby skutkować zachwianiem równowagi gospodarki – powiedział „Parkietowi" Piotr Bujak, główny ekonomista PKO BP. – Wzrost PKB powyżej potencjału przy domkniętej luce popytowej prędzej czy później skutkuje wzrostem inflacji – dodaje Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu.
Gospodarka na równi pochyłej
Produkt potencjalny, a tym bardziej jego prognozowany wzrost, to wartości hipotetyczne. Nie można ich w bezpośredni sposób mierzyć. Właśnie z tego powodu ich szacunki są nieprecyzyjne i często odmienne. Przykładowo, jesienią 2012 r. Instytut Ekonomiczny NBP oceniał, że w poprzednich dwóch latach „limit prędkości" polskiej gospodarki wynosił średnio 3,6 proc. W tym samym czasie KE oceniała go na blisko 4,5 proc. Dziś jednak obie te instytucje się zgadzają. Polską gospodarkę stać na rozwój w tempie niespełna 3 proc. – Są dobre powody, aby sądzić, że potencjalne tempo wzrostu rzeczywiście maleje – mówi Jankowiak. Jakie? Idzie głównie o trendy demograficzne, czyli starzenie się polskiego społeczeństwa.
– Na krótką metę zawsze jest możliwe podbicie wzrostu powyżej potencjału gospodarki. Ale nie ma wątpliwości, że potencjał jest w pobliżu 3 proc. i ciągle maleje ze względu na czynniki demograficzne, spotęgowane obniżeniem wieku emerytalnego. Obecne tempo wzrostu produktywności nie wystarczy, aby zrekompensować ubytek osób w wieku produkcyjnym. W najbliższych latach limit prędkości naszej gospodarki będzie malał w kierunku 2,5 proc., a odchylenia będą możliwe tylko na krótką metę – mówił podczas noworocznej debaty „Parkietu" Piotr Kalisz, główny ekonomista banku Citi Handlowy. – Spadek liczby osób w wieku produkcyjnym będzie wiatrem w oczy naszej gospodarki. Potencjalne tempo wzrostu będzie się obniżać w kierunku 2 proc. Sukcesem tego i każdego kolejnego rządu będzie utrzymanie faktycznego tempa wzrostu w pobliżu 3 proc. pomimo niesprzyjających tendencji demograficznych – dodawał Bujak.
Społeczeństwo emerytów
Z długoterminowych prognoz GUS wynika, że w 2050 r. osoby w wieku produkcyjnym będą stanowiły około 49 proc. populacji Polski w porównaniu z około 62 proc. obecnie. Gdyby rząd nie wycofał się ze stopniowego podwyższania wieku emerytalnego, odsetek populacji w wieku produkcyjnym (18–67 lat) zmalałby w tym horyzoncie do 56 proc. Liczba osób w wieku produkcyjnym zmaleje jeszcze bardziej niż ich udział w populacji, bo ta ostatnia też ma spadać: do niespełna 34 mln z ponad 38 mln obecnie. Ten trend już się wyraźnie zarysował: w 2010 r. odsetek osób w wieku produkcyjnym był bliski 65 proc. Dotychczas jednak starzenie się społeczeństwa nie miało poważnych, negatywnych konsekwencji. Spadek liczby osób zdolnych do pracy kompensował z nawiązką wzrost ich aktywności zawodowej. Ludzi, którzy mogliby pracować, ubywało, ale przybywało tych, którzy pracować chcieli. To już jednak przeszłość. Wskaźnik aktywności zawodowej, czyli odsetek osób aktywnych zawodowo (pracujących albo szukających pracy w wieku 15+), od dwóch lat stoi w miejscu, tuż powyżej 56 proc. Potencjał, aby go podwyższać, jest wciąż duży: NBP szacuje, że aktywizacja tylko tych osób w wieku do 65 lat, które obecnie są nieaktywne, ale chciałyby pracować, pozwoliłaby zwiększyć podaż pracy o blisko 9 proc. Ale nawet w takim optymistycznym scenariuszu za kilkanaście lat spadek liczby osób w wieku produkcyjnym zacznie przeważać nad wzrostem odsetka aktywnych zawodowo.
Skąd powszechne przekonanie, że to miałoby negatywne skutki dla gospodarki? Jeśli praca to jeden z kluczowych czynników produkcji, to kurczenie się jego zasobu musiałoby być kompensowane przez wzrost zasobów innych czynników oraz produktywności. To może być jednak trudne. Kapitał trwały, drugi z kluczowych czynników produkcji, jest pochodną inwestycji, te zaś biorą się z oszczędności. Tymczasem emerytura to okres „przejadania" oszczędności zakumulowanych wcześniej. Starzenie się społeczeństwa może wprawdzie przejściowo skutkować wyższą stopą oszczędności, bo mając przed sobą perspektywę wielu lat życia na emeryturze, ludzie już w średnim wieku zaczną na ten cel odkładać pieniądze. Ale, jak wskazuje harwardzki ekonomista Lawrence Summers, najbardziej znany propagator hipotezy, że dojrzałe gospodarki utknęły w długoterminowej stagnacji („secular stagnation"), akumulacja oszczędności o takim akurat podłożu nie jest korzystna dla koniunktury. Naturalna stopa procentowa – taka, która zrównuje oszczędności z inwestycjami – może bowiem w efekcie spaść poniżej tej, jaka może faktycznie obowiązywać w gospodarce. A to oznacza, że kapitał jest zbyt drogi, aby skłonić firmy do inwestowania, szczególnie że ograniczone tempo wzrostu konsumpcji nie daje ku temu bodźców.