Nie ma wątpliwości co do tego, że pierwsze półrocze przyniosło inwestorom rzadko spotykaną porcję niespodzianek. Najpierw gwałtowne załamanie na rynkach (w przypadku amerykańskich akcji najszybsze od Wielkiego Kryzysu lat 1929–1933), a potem równie zaskakująco mocne odbicie. A w gospodarce USA doszło do rekordowego, skokowego wzrostu bezrobocia. Wkrótce potem instytut NBER rekordowo szybko ogłosił początek recesji (zwykle zajmowało mu to nawet kilkanaście miesięcy). Odpowiedzią okazała się rekordowa stymulacja fiskalna i monetarna na świecie.
W tym zamęcie łatwo można było się pogubić, opierając się chociażby na wzorcach z poprzednich kilku recesji, według których wzrost bezrobocia rozkręcał się stopniowo, a wraz z nim giełdowa bessa. Tym razem historyczne analogie makroekonomiczne legły w gruzach. Ale nie oznacza to, że inwestorzy byli bezradni. W dalszej części przytaczamy ponadczasowe reguły, które naszym zdaniem sprawdziły się również w trakcie wyjątkowego zamętu ostatnich miesięcy.
„Kupuj, gdy leje się krew"
W myśl tej popularnej giełdowej sentencji paniczny strach na rynkach należy wykorzystać do kupowania aktywów „wyrzucanych" przez innych inwestorów, z których spora część ma typowo krótkoterminowe nastawienie.
Ale jak skonkretyzować to ogólnikowe zalecenie? Kilka tygodni temu poświęciliśmy już jedną z analiz na omówienie przydatności wskaźników nastrojów. Pisaliśmy wtedy, że w punkcie kulminacyjnym koronakrachu nasz zbiorczy (publikowany co tydzień) barometr „sentymentu" na Wall Street dotknął strefy ekstremalnej paniki.