Pandemia spowodowała znaczący wzrost zaangażowania państwa w gospodarkę. Pod pewnymi względami dzisiejszy porządek przypomina gospodarkę nakazowo-rozdzielczą. Rządy mówią, które firmy mogą działać, a które nie, a następnie rozdzielają pomoc wybranym branżom. Rządy decydują o tym, kto i kiedy dostanie szczepionkę. Zmęczenie przedłużającymi się restrykcjami oraz rozczarowująco wolny przebieg akcji szczepień sprawiają, że coraz więcej ludzi – nie tylko w Polsce – zadaje sobie pytanie, czy pandemia wymagała takiego interwencjonizmu?
Moim zdaniem istniały alternatywne podejścia. Już na początku pandemii było wiele głosów, że trzeba w większym stopniu polegać na mechanizmach rynkowych. Sam pisałem o tym w kwietniu na łamach „Obserwatora Finansowego". Od lata takich głosów jest więcej, bo po doświadczeniach wiosennych przybyło dowodów na nieskuteczność lockdownów w spłaszczaniu krzywej zachorowań. Na jaw wychodzą słabości strategii walki z pandemią, którą przyjęto w większości krajów.
Wiosną popularny był pogląd, że nawet w razie drugiej fali pandemii nie będzie trzeba już zamykać gospodarek, bo do tego czasu rozwiniemy zdolności testowania na Covid-19, co umożliwi szybkie izolowanie zakażonych i osób, z którymi miały kontakt.
Ale rządy nie pozwoliły na szybkie wprowadzenie na rynek łatwo dostępnych i tanich testów. To było szczególnie widoczne w USA. Już w marcu i kwietniu laboratoria miały skuteczne i tanie testy, ale Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) oraz Centra Prewencji i Kontroli Chorób (CDC) nie dopuściły ich na rynek. Testy, które kosztowały od 1 do 5 USD, odrzucano całkowicie, bo np. miały za niską skuteczność, albo pozwalano na ich przeprowadzanie tylko przez specjalistów. W rezultacie ceny rosły do kilkudziesięciu dolarów. A przecież nawet niepełna informacja na temat sytuacji epidemicznej, którą dawałyby te wczesne testy, byłaby skuteczna. Po pierwsze, rynek szybko zweryfikowałby, które testy są wiarygodne. Po drugie, powstałyby rozmaite platformy i aplikacje, które pomagałyby wykrywać ogniska epidemii. Ludzie potrafiliby lepiej ocenić ryzyko, że się zarażą, i mogliby się samoograniczyć. To jest przejaw szerszego problemu: urzędnicy nie są w stanie ocenić użyteczności informacji dla odbiorcy. Dlatego nie powinni decydować o przepływie informacji.
W Polsce bazę danych epidemicznych budował początkowo nastoletni hobbysta.