Są powody, by chwalić się naszą giełdą

Z Maciejem Bombolem, dyrektorem działu rynku pierwotnego GPW i doradcą inwestycyjnym z licencją nr 3 rozmawia Przemysław Tychmanowicz

Aktualizacja: 22.05.2021 11:07 Publikacja: 22.05.2021 10:37

Maciej Bombol

Maciej Bombol

Foto: Fotorzepa, Małgorzata Pstrągowska

Z polskim rynkiem kapitałowym jest pan związany od samego jego początku. Jak pan wspomina właśnie ten początek? To była orka na ugorze czy wielka ekscytacja i chęć zrobienia czegoś wielkiego?

Na pewno nie była to, jak pan mówi, orka na ugorze. Ja ten czas wspominam przede wszystkim jako niesamowitą przygodę, która odmieniła 30 lat temu moje życie zawodowe. Jestem z wykształcenia inżynierem, zawsze bardzo lubiłem matematykę i wyzwania związane z rozwiązywaniem zagadek logicznych. Być może dlatego giełda zauroczyła mnie od samego początku. Po skończeniu studiów pod koniec lat 80. pracowałem w instytucie naukowym związanym z techniką medyczną. Zarabiałem 15, a jak dobrze poszło to z premiami 20 dolarów miesięcznie. Z kolei cena metra kwadratowego mieszkania na rynku wtórnym wynosiła wtedy 200 dolarów. Mówiąc krótko, perspektyw na to, że uda mi się kupić mieszkanie, nie było żadnych. Powstanie giełdy było dla mnie więc wyzwaniem, ale też i szansą. Zacząłem inwestować już od pierwszych sesji, najpierw w akcje pierwszych pięciu spółek, później w kolejne oferty publiczne. W momencie, w którym zacząłem inwestować swoje własne pieniądze, bardzo mnie to wszystko wciągnęło.

I pierwsze inwestycje dały zarobić na mieszkanie?

Pierwsze może nie, ale dosyć szybko udało się zarobić potrzebne pieniądze, bo było to jeszcze w pierwszej połowie lat 90. Startowałem niemal od zera, a po blisko trzech latach mogłem sobie pozwolić już na taki wydatek. Sukcesy inwestycyjne od pierwszych sesji w 1991 roku sprawiły również, że postanowiłem zmienić zawód.

To gdzie tkwił ten klucz do sukcesu?

Podam przykład debiutu szóstej i siódmej spółki, czyli Swarzędza i Wólczanki. W ofercie były one sprzedawane po 50 tys. zł, oczywiście przed denominacją. Debiut wypadł w okolicach 45 tys. zł. Na pierwszej sesji była więc strata, a mnie jednak udało się zarobić. Kluczem do sukcesu były obligacje drugiej emisji, czyli obligacje Skarbu Państwa, które były indeksowane inflacją. Można było je kupić na rynku wtórnym, po cenie wynoszącej 70–80 proc. ich wartości skumulowanej (czyli z odsetkami uzależnionymi od inflacji), a do tego przy nabywaniu akcji przedsiębiorstw państwowych w ramach ofert publicznych była jeszcze przyznawana 20-proc. premia. Zatem nabywając akcje za te obligacje, zamiast straty na akcjach można było zarobić około 50 proc. A trzeba pamiętać, że wtedy debiuty były co miesiąc. Po pewnym czasie coraz więcej inwestorów znało ten mechanizm, przez co ceny obligacji poszły w górę na rynku wtórnym. Dodatkowo zaczęły się tworzyć coraz dłuższe kolejki przed biurami maklerskimi. W pewnym momencie doszło nawet do tego, że aby kupić akcje kolejnej spółki, trzeba było samemu utworzyć kolejkę i listę społeczną na tydzień przed rozpoczęciem sprzedaży akcji w IPO. Biorąc jednak pod uwagę potencjalne stopy zwrotu, naprawdę było warto! Z kolei dla tych, którzy inwestowali wyłącznie na rynku wtórnym akcji, pierwsze dwa lata były trudne. Indeks WIG spadł z poziomu 1000 pkt, ustalonego na pierwszej sesji 16 kwietnia 1991 r., do poziomu 635,3 pkt w czerwcu 1992 r. (historyczne minimum). Głównymi powodami bessy była dotkliwa recesja w Polsce w latach 1990–1991 oraz ewidentny brak inwestorów, a tym samym kapitału, na polskiej giełdzie. Potem jednak się to odmieniło i w 1992 r. zaczęła się największa w historii giełdy hossa, która była nagrodą dla inwestorów indywidualnych – prawdziwych pionierów rynku kapitałowego w Polsce.

Ma pan licencję doradcy inwestycyjnego numer 3. Kiedy faktycznie zapadła decyzja, że rynek kapitałowy może być też dla pana miejscem pracy?

Tak jak już wspomniałem, giełda od początku mnie wciągnęła. Podobała mi się dużo bardziej niż praca naukowa. Na początku funkcjonowania giełdy miałem wątpliwości, czy inżynier podoła zawodowo temu zadaniu. Z ciekawości poszedłem na giełdę, mieszczącą się wówczas w dawnym budynku KC PZPR, i przypadkiem spotkałem tam kolegę ze studiów na mechanice precyzyjnej, który był już maklerem. Uznałem, że skoro on może, to ja również. Nie stać było mnie jeszcze na kurs maklerski, więc do egzaminu musiałem przygotowywać się sam. Byłem dobrze przygotowany z matematyki finansowej i prawa, bo z tymi zagadnieniami nigdy nie miałem problemu. Gorzej było z rachunkowością czy ewidencją papierów wartościowych, gdyż na przygotowanie do egzaminu miałem tylko tydzień. W efekcie na pierwszym egzaminie zabrakło mi kilku punktów, by zdobyć licencję, natomiast do następnego egzaminu przygotowałem się dużo lepiej i bez problemu ją zdobyłem. Trafiłem następnie do prywatnego biura maklerskiego, które jednak szybko zniknęło z rynku. Maklerów na rynku było wciąż mało, więc to był dobry okres na szukanie pracy. Akurat Bank Handlowy w Warszawie szukał osób z licencją do uruchomienia biura maklerskiego i postanowił ściągnąć do siebie kilka osób z rynku. Tam też trafiłem. Po kilku miesiącach pracy jako makler giełdowy, któremu całkiem nieźle szło, przekonałem bank do tego, by ten również skorzystał na wielkiej hossie w roku 1993. Powierzono mi pieniądze banku, oczywiście stosunkowo nieduże, do tego, by je inwestować. Po roku portfel inwestycyjny biura maklerskiego musiałem oddać innemu maklerowi, ponieważ zdałem egzamin na doradcę inwestycyjnego i powierzono mi organizację usługi zarządzania aktywami.

Ma pan licencję maklera, doradcy inwestycyjnego. Czuł się pan wtedy elitą finansjery? Licencje automatycznie otwierały drzwi pracodawców?

Faktycznie przez pierwsze kilka lat nie było problemów z pracą. Otwierały się kolejne biura maklerskie, później przyszła hossa. W Banku Handlowym w Warszawie, w którym pracowałem, powierzono mi organizację działalności zarządzania aktywami. Udało się ściągnąć osoby, które podobnie jak ja jako jedne z pierwszych uzyskały licencję doradcy – stanowiliśmy wówczas najmocniejszy zespół na rynku, który w szybkim czasie uruchomił w roku 1994 drugą w Polsce usługę asset management. Oczywiście początkowo było bardzo trudno namówić klientów, by skorzystali z usług zarządzania aktywami. Ambicje były duże, ale popyt na usługi zarządzania był umiarkowany. Mimo wszystko jednak pierwsi doradcy inwestycyjni byli rozchwytywani na rynku. Każda firma chciała mieć tę usługę, a liczba doradców była stosunkowo mała.

Dużo mówimy o początkach, ale przecież nasz rynek ma już 30 lat. To był czas rewolucji czy ewolucji?

Wydaje mi się, że możemy mówić o rewolucji w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Wystartowaliśmy 30 lat temu, mając na rynku zaledwie kilka spółek. Ich łączna wartość rynkowa była na poziomie kilkudziesięciu milionów złotych. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to być całkowitą abstrakcją. Dzisiaj mamy giełdę, która jest liderem w regionie z kapitalizacją spółek przekraczającą 1,2 bln zł. Jesteśmy dużo więksi od giełdy wiedeńskiej, która przecież ma dużo bogatszą historię od nas. Jako giełda i rynek kapitałowy odnieśliśmy spektakularny sukces. W Polsce mamy tendencję do tego, żeby narzekać. Tymczasem uważam, że w przypadku giełdy jak najbardziej mamy się czym chwalić. To efekt przedsiębiorczości i kreatywności Polaków. Bez wątpienia bardzo nam także pomogło powstanie OFE, chociaż ich dalszą historię też doskonale znamy.

Co panu, jako człowiekowi, który z rynkiem związany jest od samego początku, z tych 30 lat najbardziej utkwiło w pamięci?

Było wiele wydarzeń, które utkwiły w pamięci. Najbardziej jednak utkwiła mi w pamięci pierwsza hossa z lat 1992–1994. Była to wyjątkowa nagroda dla tych inwestorów, którzy przeżyli pierwszą bessę i nie zniechęcili się do rynku kapitałowego. Nagrodą była największa hossa w 30-letniej historii polskiej giełdy, która była znacznie silniejsza niż hossa z lat 2001–2007, kiedy indeks WIG wzrósł „tylko" o 500 proc. Podczas hossy z lat 1992–1994 indeks WIG wzrósł z poziomu 635,30 pkt (23 czerwca 1992 r.) do poziomu 20760,30 pkt (8 sierpnia 1994 r.), co oznacza wzrost o 3168 proc., czyli wzrost ponad 32-krotny. Tak spektakularny wzrost był możliwy dzięki ekstremalnemu niedowartościowaniu polskich akcji. Z dzisiejszej perspektywy trudno uwierzyć, ale średnia wartość wskaźnika C/Z dla polskiego rynku w czerwcu 1992 r. wynosiła tylko 2,6. Dla przykładu wartość rynkowa BRE Banku (dzisiejszego mBanku) wynosiła tylko 40 mln zł. Pierwsza hossa rozpoczęła się w połowie 1992 r. Impulsem dla rynku była obniżka głównej stopy procentowej przez NBP. Natomiast wyraźne przyśpieszenie hossy nastąpiło z początkiem 1993 r. Coraz szybsze wzrosty na giełdzie zachęciły wielu nowych inwestorów do założenia rachunku inwestycyjnego i zainwestowania swoich oszczędności na giełdzie. Niestety, dość ograniczona infrastruktura biur maklerskich w tamtym czasie nie sprostała gwałtownemu napływowi inwestorów, co doprowadziło do tworzenia się coraz dłuższych kolejek przed biurami maklerskimi. Dochodziło do tego, że inwestorzy musieli stać w kolejce nawet kilka dni, żeby założyć rachunek albo złożyć zlecenie w biurze maklerskim. Gwałtowny wzrost popytu na akcje przy ograniczonej podaży spowodował, że większość akcji rosła z sesji na sesję po 10 proc., zaś z uwagi na dużą (ponad 5-krotną) przewagę popytu nad podażą transakcje w systemie jednolitego kursu dnia nie były zawierane (notowania ciągłe pojawiły się na GPW dopiero w 1996 r.). Wzrosty o ponad 100 proc. w skali miesiąca przemawiały do wyobraźni inwestorów. Euforia wśród inwestorów była coraz powszechniejsza i objęła również rynek ofert publicznych. Przed rozpoczęciem zapisów na akcje banku WBK w czerwcu 1993 r. kolejki po akcje przed biurami maklerskim ustawiały się już na tydzień przed rozpoczęciem zapisów. Symbolem przemian gospodarczych w Polsce było to, że kiedyś Polacy stali w kolejkach po mięso, masło czy telewizor, a teraz stali po akcje prywatyzowanych przedsiębiorstw.

A jak pan widzi przyszłość? Okres łatwego rozwoju chyba się skończył?

Nie da się ukryć, że w ostatnich latach ta dynamika rozwoju rynku wyhamowała – głównie z powodu demontażu OFE w 2014 r. Przez ostatnie kilka lat więcej spółek wycofano z giełdy, niż się na niej pojawiło. Powodem były relatywnie niskie wyceny na rynku akcji w porównaniu z wycenami na rynku private equity czy venture capital. To była anomalia, która na szczęście się skończyła. Paradoksalnie impulsem do zmiany okazała się paniczna wyprzedaż w marcu 2020 r. wywołana pandemią. Biorąc pod uwagę długoterminowe perspektywy polskiej gospodarki, zakończenie reformy OFE oraz stopniowo coraz większy wpływ PPK na rynek kapitałowy, uważam, że nasz rynek ma przed sobą jeszcze duży potencjał do wzrostu. Mamy szansę stać się niekwestionowanym liderem rynku kapitałowego w naszej części Europy. Przemawiają za tym również kolejne duże debiuty na GPW (np. Allegro, które w IPO sprzedało akcje za rekordową kwotę 10,6 mld zł) czy chociażby napływ nowych inwestorów na rynek, który obserwujemy już od dobrych kilkunastu miesięcy.

CV

Maciej Bombol ma certyfikat CFA, licencję maklera papierów wartościowych oraz licencję doradcy inwestycyjnego nr 3. Z rynkiem kapitałowym związany jest od 30 lat. Początkowo związany był z grupą Banku Handlowego, gdzie uczestniczył w uruchomieniu działalności maklerskiej oraz zarządzania aktywami. Pracował też w AIG Asset Management, Millennium TFI czy też AXA TFI. Od 2019 r. dyrektor działu rynku pierwotnego GPW.

Parkiet PLUS
Sytuacja dobra, zła czy średnia?
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Parkiet PLUS
Pierwsza fuzja na Catalyst nie tworzy zbyt wielu okazji
Parkiet PLUS
Wall Street – od euforii do technicznego wyprzedania
Parkiet PLUS
Polacy pozytywnie postrzegają stokenizowane płatności
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku
Parkiet PLUS
Jan Strzelecki z PIE: Jesteśmy na początku "próby Trumpa"
Parkiet PLUS
Co z Ukrainą. Sobolewski z Pracodawcy RP: Samo zawieszenie broni nie wystarczy