Podam przykład debiutu szóstej i siódmej spółki, czyli Swarzędza i Wólczanki. W ofercie były one sprzedawane po 50 tys. zł, oczywiście przed denominacją. Debiut wypadł w okolicach 45 tys. zł. Na pierwszej sesji była więc strata, a mnie jednak udało się zarobić. Kluczem do sukcesu były obligacje drugiej emisji, czyli obligacje Skarbu Państwa, które były indeksowane inflacją. Można było je kupić na rynku wtórnym, po cenie wynoszącej 70–80 proc. ich wartości skumulowanej (czyli z odsetkami uzależnionymi od inflacji), a do tego przy nabywaniu akcji przedsiębiorstw państwowych w ramach ofert publicznych była jeszcze przyznawana 20-proc. premia. Zatem nabywając akcje za te obligacje, zamiast straty na akcjach można było zarobić około 50 proc. A trzeba pamiętać, że wtedy debiuty były co miesiąc. Po pewnym czasie coraz więcej inwestorów znało ten mechanizm, przez co ceny obligacji poszły w górę na rynku wtórnym. Dodatkowo zaczęły się tworzyć coraz dłuższe kolejki przed biurami maklerskimi. W pewnym momencie doszło nawet do tego, że aby kupić akcje kolejnej spółki, trzeba było samemu utworzyć kolejkę i listę społeczną na tydzień przed rozpoczęciem sprzedaży akcji w IPO. Biorąc jednak pod uwagę potencjalne stopy zwrotu, naprawdę było warto! Z kolei dla tych, którzy inwestowali wyłącznie na rynku wtórnym akcji, pierwsze dwa lata były trudne. Indeks WIG spadł z poziomu 1000 pkt, ustalonego na pierwszej sesji 16 kwietnia 1991 r., do poziomu 635,3 pkt w czerwcu 1992 r. (historyczne minimum). Głównymi powodami bessy była dotkliwa recesja w Polsce w latach 1990–1991 oraz ewidentny brak inwestorów, a tym samym kapitału, na polskiej giełdzie. Potem jednak się to odmieniło i w 1992 r. zaczęła się największa w historii giełdy hossa, która była nagrodą dla inwestorów indywidualnych – prawdziwych pionierów rynku kapitałowego w Polsce.
Ma pan licencję doradcy inwestycyjnego numer 3. Kiedy faktycznie zapadła decyzja, że rynek kapitałowy może być też dla pana miejscem pracy?
Tak jak już wspomniałem, giełda od początku mnie wciągnęła. Podobała mi się dużo bardziej niż praca naukowa. Na początku funkcjonowania giełdy miałem wątpliwości, czy inżynier podoła zawodowo temu zadaniu. Z ciekawości poszedłem na giełdę, mieszczącą się wówczas w dawnym budynku KC PZPR, i przypadkiem spotkałem tam kolegę ze studiów na mechanice precyzyjnej, który był już maklerem. Uznałem, że skoro on może, to ja również. Nie stać było mnie jeszcze na kurs maklerski, więc do egzaminu musiałem przygotowywać się sam. Byłem dobrze przygotowany z matematyki finansowej i prawa, bo z tymi zagadnieniami nigdy nie miałem problemu. Gorzej było z rachunkowością czy ewidencją papierów wartościowych, gdyż na przygotowanie do egzaminu miałem tylko tydzień. W efekcie na pierwszym egzaminie zabrakło mi kilku punktów, by zdobyć licencję, natomiast do następnego egzaminu przygotowałem się dużo lepiej i bez problemu ją zdobyłem. Trafiłem następnie do prywatnego biura maklerskiego, które jednak szybko zniknęło z rynku. Maklerów na rynku było wciąż mało, więc to był dobry okres na szukanie pracy. Akurat Bank Handlowy w Warszawie szukał osób z licencją do uruchomienia biura maklerskiego i postanowił ściągnąć do siebie kilka osób z rynku. Tam też trafiłem. Po kilku miesiącach pracy jako makler giełdowy, któremu całkiem nieźle szło, przekonałem bank do tego, by ten również skorzystał na wielkiej hossie w roku 1993. Powierzono mi pieniądze banku, oczywiście stosunkowo nieduże, do tego, by je inwestować. Po roku portfel inwestycyjny biura maklerskiego musiałem oddać innemu maklerowi, ponieważ zdałem egzamin na doradcę inwestycyjnego i powierzono mi organizację usługi zarządzania aktywami.
Ma pan licencję maklera, doradcy inwestycyjnego. Czuł się pan wtedy elitą finansjery? Licencje automatycznie otwierały drzwi pracodawców?
Faktycznie przez pierwsze kilka lat nie było problemów z pracą. Otwierały się kolejne biura maklerskie, później przyszła hossa. W Banku Handlowym w Warszawie, w którym pracowałem, powierzono mi organizację działalności zarządzania aktywami. Udało się ściągnąć osoby, które podobnie jak ja jako jedne z pierwszych uzyskały licencję doradcy – stanowiliśmy wówczas najmocniejszy zespół na rynku, który w szybkim czasie uruchomił w roku 1994 drugą w Polsce usługę asset management. Oczywiście początkowo było bardzo trudno namówić klientów, by skorzystali z usług zarządzania aktywami. Ambicje były duże, ale popyt na usługi zarządzania był umiarkowany. Mimo wszystko jednak pierwsi doradcy inwestycyjni byli rozchwytywani na rynku. Każda firma chciała mieć tę usługę, a liczba doradców była stosunkowo mała.
Dużo mówimy o początkach, ale przecież nasz rynek ma już 30 lat. To był czas rewolucji czy ewolucji?