W efekcie sWIG80 znalazł się poniżej poziomów sprzed wyborów prezydenckich w USA, które okazały się początkiem trwającej do dnia dzisiejszego globalnej hossy na rynkach akcji.
Nie ma na świecie zbyt wielu podobnych przykładów rynkowej słabości. Straty poniesione w tym okresie przez inwestorów w segmencie mniejszych spółek notowanych na GPW można porównać jedynie ze spadkami indeksów w Pakistanie, Jordanii czy Botswanie. Mogłoby się wydawać, że obserwowana we wrześniu i październiku siła głównych rynków akcji, czy to na Wall Street, czy w Europie, podziała niczym lekarstwo na niemoc naszych „misiów".
Niestety, nie dość, że nic takiego się nie stało, to jeszcze w ciągu ostatnich kilkunastu dni słabość spółek z indeksu sWIG80 zaczęła zarażać inne rynki. Europejskie giełdy zaliczyły w ciągu minionych siedmiu sesji najdłuższy od wielu miesięcy okres następujących po sobie coraz niższych zamknięć indeksów, spadając od początku miesiąca średnio o 3 proc.
Także na Wall Street powiało chłodem. Indeksy przestały ustanawiać nowe rekordy, a zaczęły prawie codzienne straszyć inwestorów rozpoczęciem porządnej korekty. Korekty, która jak wszyscy zdają sobie sprawę, mogłaby nastąpić równie dobrze pół roku temu, miesiąc temu, jak i dziś. Jak na razie wszystkie próby wywołania większej przeceny na Zachodzie kończyły się w zasadzie niczym.
Tym razem jednak nastroje inwestorów zarówno instytucjonalnych, jak i indywidualnych w USA podniosły się do tak wysokich poziomów (w przypadku zarządzających funduszami niewidzianych od lat), że słabszy okres dla rynku akcji byłby niemal wskazany. Tylko po to, żeby nieco ostudzić rozgrzane oczekiwaniami umysły inwestorów. Nie musi to od razu oznaczać dużych spadków, wystarczy, że przez kilka tygodni główne indeksy staną w miejscu, strasząc od czasu do czasu wizją gwałtowniejszej przeceny.