W szkole podstawowej, do której uczęszczałem, w pewnym okresie jeden z kolegów zaczął przynosić ze sobą komórkę. Prawdopodobnie rodzice podarowali mu telefon dla utrzymania kontaktu i bezpieczeństwa, ale w środowisku uczniów nie to się liczyło. Choć w innych aspektach pozostawał on tą samą osobą, jego współczynnik „fajności" natychmiast poszybował do nieba.
Atrakcyjność przedmiotu kultu spada jednak, jeśli poprawia się jego dostępność, co ostatecznie prowadzi nas do czasów obecnych, kiedy smartfony stały się tak powszechne i niezbędne jak powietrze. Dziś na nikim już nie robi wrażenia dziecko w szkole z telefonem komórkowym w ręku. Właściwie to brak telefonu zwraca większą uwagę, choć nie do końca musi to prowadzić do zwiększania popularności.
Ostatnio widzę dużo analogii między rynkiem walutowym a historią telefonii komórkowej w Polsce.
Dolar amerykański jest trochę jak ten kolega z podstawówki. Dopóki jako jedyny miał za sobą bank centralny dążący do normalizacji polityki pieniężnej, był najbardziej atrakcyjną walutą w gronie G10. Taki najfajniejszy dzieciak w całej klasie. Inni mogli mu tylko pozazdrościć, jak wspaniałych ma rodziców (czytaj: bank centralny). Na tej famie dolarowi udało się przejechać od 2014 r. aż do początku 2017 r.
W ubiegłym roku warunki gry uległy zmianie. Wszystkie dzieciaki w klasie zaczynają rozmawiać o tym, że ich rodzice kupią im komórki. Kontynuowane zacieśnianie monetarne Fedu przestało być wyjątkowe, kiedy stopy procentowe zaczynają być podnoszone w Kanadzie, Wielkiej Brytanii; w strefie euro EBC ogranicza program skupu aktywów, a ten rok może przynieść jeszcze start cyklu podwyżek w Szwecji, Norwegii i Nowej Zelandii.