Pokaz rynkowej siły z pierwszych tygodni nowego roku, który sam w sobie zaskakiwał dynamiką, został przesłonięty skalą i przede wszystkim tempem spadków, które przetoczyły się przez wszystkie parkiety.
W rezultacie po kilkuprocentowych zyskach, jakimi główne indeksy kończyły pierwszy miesiąc roku, nie pozostał nawet ślad. Co więcej, najwięksi pechowcy, czyli (jak zwykle) europejskie parkiety, znaleźli się właśnie blisko dołków z końca sierpnia ubiegłego roku, przebijając się bez żadnych prób obrony przez długoterminowe średnie.
Jeszcze dwa tygodnie temu niemiecki DAX ustanowił nowy rekord. Teraz znalazł się aż 10 procent poniżej tego poziomu. To samo stało się z naszym indeksem WIG, który zdołał tylko na chwilę przebić szczyt z 2007 r., ale zamiast pójść za ciosem powtórzył „dokonania" indeksu z Frankfurtu.
Czy ten nagły zwrot na rynkach akcji może oznaczać koniec trwającej już dziewięć lat (na Wall Street) hossy? Moim zdaniem jeszcze nie.
Korekta, jakkolwiek by ją definiować, od dłuższego czasu należała się rynkom akcji, szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Styczeń był 15. miesiącem nieprzerwanego ciągu wzrostów indeksu S&P500, co wyrównało poprzedni tego typu rekord. Poza tym liczba sesji bez ponad 5-proc. spadku na tym indeksie przekroczyła w styczniu 400, co nie zdarzyło się nigdy w powojennej historii Wall Street.