Piątkowa sesja potwierdziła to, co było widać przez cały tydzień. Popyt na polskim rynku miał się znacznie lepiej niż na większości parkietów świata. Gdy w Stanach zaliczano nowe minima bessy, w Warszawie doszukiwano się przesłanek do wzrostu cen. Lekka poprawa za oceanem szybko przekładała się na ten wzrost u nas, a spadek pozostawał bez echa lub był kwitowany niewielkim minusem na otwarciu sesji.
Ta moc rynku pozostaje zagadką. Wprawdzie można się dopatrywać poszlak możliwej poprawy sytuacji na świecie, ale poszlaki te powinny być źródłem wzrostu na większej liczbie rynków. Trzeba więc uznać, że moc polskich papierów opierała się na czynnikach lokalnych.
Zachowania złotego nie wskazują jednoznacznie, że to kapitał zagraniczny angażuje się na rynku. Zresztą jeśli się on pojawia, to rzadko dzieje się to spokojnie i z wyczuciem. Zagranica, gdy już podejmie decyzje o wejściu na rynek, zwykle zbiera wszystko jak leci. Pozostaje więc przypuszczać, że mamy do czynienia z popytem rodzimych inwestorów. Kto wie, może ponownie angażują się fundusze. Brak pośpiechu jest wskazany, gdyż obecna sytuacja wcale nie jest klarowna.
W trakcie tygodnia pojawiło się kilka informacji sygnalizujących możliwość wyhamowania tempa recesji w gospodarce USA. Wzrost wskaźnika ISM dla usług czy wolniejszy spadek zamówień w przemyśle to jaskółki. Na razie jest ich zbyt mało, więc na wiosnę warto cierpliwie poczekać. Może się bowiem okazać, że przyleciały zbyt wcześnie.
Piątkowy raport o stanie rynku pracy nie był pocieszający, ale też chyba niewiele osób spodziewało się jakiejś wielkiej pozytywnej informacji. Liczba etatów w sektorze pozarolniczym spadła w tempie przewidywanym przez rynek. Wzrosła mocniej, niż prognozowano, stopa bezrobocia, ale po pierwsze, jest ona wyliczana w sposób mniej precyzyjny od zmian liczby etatów, a po drugie ta nagła zmiana wynikała z dużego (po styczniowym spadku) wzrostu liczby osób gotowych podjąć pracę.