Spór handlowy USA–Chiny ponownie się zaognił. Sankcje na chińskie firmy podnoszą obawy wszystkich przedsiębiorstw współpracujących z Państwem Środka (gdyż nikt nie chce mieć USA za wroga). Bałagan w brytyjskiej polityce co najmniej do października podtrzyma niepewność wokół brexitu, z rosnącym prawdopodobieństwem bezumownego rozwodu z UE. Europejski biznes ma prawo obawiać się o przyszłe zamówienia i sprzedaż i niechętnie podejmuje inwestycje – majowe odczyty indeksów PMI są tego najlepszym dowodem.
EBC ma solidne powody, by zmieniać politykę na bardziej gołębią, problem jednak w tym, że nie za bardzo ma jak. Już wiele miesięcy temu zostało ustalone, że stopy procentowe niższe nie będą. Program skupu obligacji skarbowych został przerwany głównie dlatego, że jego kontynuacja naruszyłaby warunki maksymalnego zaangażowania w dług niektórych państw. Każde inne narzędzia monetarne (pożyczki TLTRO, gwarancja braku podwyżek na kwartały do przodu) nie będą miały tak szerokiego pola rażenia, by pobudzić wzrost gospodarczy.
Jest niewypowiadaną prawdą, że EBC w pojedynkę nie może wiele zrobić dla gospodarki i pozostaje mu tylko trzymać kciuki za korzystny rozwój globalnych warunków. Obecnie jednak wygląda na to, że trzeba poważnie pomyśleć o planie B.
Strefa euro potrzebuje współpracy polityki fiskalnej i monetarnej, o co od lat jest trudno, a po wyborach do europarlamentu w tym tygodniu prawdopodobnie będzie jeszcze trudniej.
Prezes Mario Draghi potrafić przyjąć rolę zbawcy strefy euro – pokazał to w 2012 r. swoim słynnym „whatever it takes". Czy teraz jest w stanie wstrząsnąć unijnymi politykami, by poważnie zaczęli myśleć o ekspansji fiskalnej? Wydaje się, że jedyną drogą jest powiedzieć wprost, że EBC nic więcej już zrobić nie może. Po tych słowach nie byłoby już odwrotu, a szok, jaki wywołałoby to na europejskich aktywach, jest trudny do oszacowania. Ale być może taka wstrząsowa terapia jest potrzebna, aby w końcu coś zmienić w strefie euro.