Przed tygodniem ogólnie uczyniliśmy wstęp do koncepcji inwestowania w wartość (ang. value investing), wyjaśniając, że chodzi o wybór do portfela takich spółek, których cechą wspólną jest niska wycena rynkowa. Najprostsza, można powiedzieć „naiwna", wersja inwestowania w wartość polega na poszukiwaniu akcji o najniższych wskaźnikach wyceny, takich jak cena/zysk lub cena/wartość księgowa. Nawet takiej elementarnej odmianie omawianej strategii trudno odmówić pewnych zalet (o czym mowa za chwilę), ale wiążą się z nią pewne problemy i pułapki, które sprawiają, że w praktyce inwestorzy biorą pod uwagę także różne inne czynniki. Właśnie tym kwestiom poświęcimy niniejszy artykuł.
Niska wycena = dźwignia
Zacznijmy od prostej logiki, która stoi za doborem nisko wycenianych akcji do portfela. Rzecz w tym, że na zmianę kursu akcji składają się dwa elementy – po pierwsze, zmiana zysków danej spółki, a po drugie, zmiana wyceny rynkowej, mierzonej np. wskaźnikiem C/Z. Zobrazujmy to na podstawie prostego przykładu. Załóżmy, że mamy do czynienia z dwiema spółkami, które mają identyczny zysk na akcję – 1 zł. Kurs firmy AAA wynosi 30 zł, a firmy BBB 5 zł, co daje C/Z odpowiednio na poziomie 30 i 5. Na podstawie obserwacji giełdowej rzeczywistości zwolennicy inwestowania w wartość wychodzą z założenia, że nawet jeśli zyski obu spółek urosną o tyle samo, np. o jedną czwartą (do 1,25 zł), to znacznie większy potencjał kryje się w nisko wycenianych walorach spółki BBB. Dlaczego? Bo wzrost zysków jest już w dużym stopniu zdyskontowany w przypadku firmy AAA. C/Z wynosi aż 30 i jest prawdopodobne, że nie urośnie już zbytnio. Z kolei pozytywna niespodzianka w przypadku spółki BBB powinna mocno popchnąć w górę C/Z, który jest wyrazem oczekiwań rynku. Jeśli zysk na akcję urośnie o jedną czwartą i C/Z również urośnie o tyle samo, to oba te elementy sprawią, że kurs podskoczy nie o jedną czwartą, lecz aż o około 56 proc.! W przypadku nisko wycenianych akcji działa swoista dźwignia, której praktycznie nie ma w przypadku walorów o wysokich wycenach.
Wahania kursów mają tylko jedno istotne znaczenie dla prawdziwego inwestora. Zapewniają mu okazję do mądrego kupowania, kiedy kursy ostro spadają, oraz do sprzedaży, kiedy mocno rosną. W pozostałych przypadkach lepiej dla inwestora będzie zapomnieć o wahaniach na rynku akcji - Benjamin Graham
Działanie tej dźwigni zauważyliśmy nieraz na polskiej giełdzie. Klasycznym przykładem były zdarzenia z 2009 r., kiedy rynek akcji podnosił się z panicznej wyprzedaży. O ile WIG urósł wtedy o 47 proc., to koszyk akcji 20 spółek o najniższych wskaźnikach C/Z podrożał o 90 proc. Jeszcze większe zyski (aż 108 proc.) przyniosły walory o najniższych wskaźnikach C/WK.
Uwaga na ryzyko
Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że nisko wyceniane akcje nie tylko oferują ponadprzeciętny potencjał w czasie hossy, ale też są jednocześnie w miarę bezpieczne w trakcie bessy. Czyż niska wycena nie sprawia, że ograniczone jest pole do jej spadku? Niestety tutaj sprawa nie jest wcale tak prosta. Giełdowa rzeczywistość pokazuje coś zupełnie odmiennego. W kiepskim dla akcji 2011 roku WIG spadł o 21 proc., koszyk spółek o najniższych wskaźnikach C/WK potaniał zaś aż o 46 proc. Powód jest taki, że w niesprzyjających dla giełdy warunkach zaostrzają się przyczyny, dla których spółki są nisko wyceniane – szybko spadają ich zyski, a w skrajnych przypadkach pogorszenie kondycji finansowej jest tak znaczne, że prowadzi do bankructwa, czyli najgorszego scenariusza z punktu widzenia inwestorów. Doświadczeni inwestorzy dobrze znają zjawisko tzw. pułapki wartości (value trap), czyli sytuacji, w której niska wycena z czasem okazuje się tylko pozornie atrakcyjna, a notowania nieprzerwanie pogłębiają dołki. Z tych właśnie względów dobór spółek wyłącznie na podstawie wskaźników wyceny przypomina ryzykowną grę kontraktami terminowymi z użyciem lewara. Co z tego, że w czasie hossy kursom nisko wycenianych akcji sprzyja omówiony wcześniej mechanizm dźwigni, skoro ta sama dźwignia zdaje się pogrążać wyniki w trakcie bessy?