Na rynku akcji mamy hossę. Stwierdzenie może nie należy do odkrywczych, szczególnie dzisiaj, ale wyjaśnia wiele z tego, co się dzieje dookoła mnie ostatnimi czasy.
Wspomniana hossa trwa już lata. Wszystkie indeksy giełdowe biją rekordy, a nasze oszczędności po prostu puchną w oczach. To, co rozgrywa się wokół mnie, i pewnie nie tylko mnie, wskazuje jednak na sytuację, że nie każdemu oszczędności przyrastają w takim samym tempie. Nie piszę tu o sytuacji, gdy słaby wynik jest rezultatem złych przewidywań czy też eksperymentów zarządzającego naszymi oszczędnościami. Piszę o sytuacji, gdy niektórzy uczestnicy rynku dopiero teraz zauważają, że jest takie miejsce jak GPW w Warszawie, że są spółki tam notowane i w końcu, że są takie podmioty jak fundusze inwestycyjne, które w ostatnich latach przynoszą stopę zwrotu na poziomie 30-40% w skali roku.
I właśnie teraz, kiedy informacje o rekordach indeksów giełdowych królują zarówno na pierwszych stronach gazet, jak i w przekazach radiowych czy telewizyjnych, a zawodowcy (patrz: różnego typu analitycy, doradcy inwestycyjni) zaczynają przestrzegać, że mamy do czynienia z przegrzaniem rynku i możliwa jest głębsza korekta, właśnie teraz zaczyna dzwonić mój telefon.
Żeby mnie Państwo nie zrozumieli źle, dodam, że dotychczas też dzwonił codziennie. Zmienili się ludzie, którzy do mnie dzwonią. Zamiast współpracowników zaczęli dobijać się do mnie znajomi. Różni znajomi, ci bliscy, ci dalsi i rodzinni. Ci, którzy nie dzwonili od lat i ci, którzy nie dzwonili od miesięcy. Nie żebym narzekał. Zawsze to miło, że dzwonią.
Tyle tylko, że oni nie dzwonią do mnie. To znaczy dzwonią do mnie, ale nie chcą ze mną rozmawiać. Tylko USŁYSZEĆ. Chcą usłyszeć, w który fundusz zainwestować, bo słyszeli, że TAM rośnie. I nie jest już ważne tak do końca, gdzie rośnie, co rośnie, ale ILE rośnie. Znajomych nie do końca też interesuje pytanie o charakter oszczędności, ich przyszłe przeznaczenie, horyzont. Pół roku czy też pięć lat - nieważne - ma być 30%, a najlepiej 50%. I to właśnie chcą usłyszeć.