Trend wzrostowy na rynkach wschodzących akcji nie ulega wątpliwości. Trudności z kontynuacją zwyżki w drugiej połowie stycznia okazały się przejściowe, a indeks MSCI Emerging Markets wzbił się na nowe historyczne szczyty. Mimo tych pozytywnych informacji, dawno już rynki wschodzące nie wypadały tak blado na tle rozwiniętych.

Roczna stopa zwrotu z indeksów MSCI dla obu rynków wynosi zaledwie parę procent. Oznacza to, że inwestorzy nie chcą premiować uważanych za bardziej ryzykowne akcji, skoro przyzwoite zyski mogą osiągnąć na ustabilizowanych giełdach.

Ostatni raz tak małą różnicę między rocznymi stopami zwrotu indeksów zanotowano na przełomie sierpnia i września 2004 r. Jakie płyną stąd wnioski? Z jednej strony, pogłębienie relatywnej słabości rynków wschodzących wydaje się mało prawdopodobne. Przynajmniej pod warunkiem, że utrzyma się hossa. Trudno wyobrazić sobie, by uchodzące generalnie za bardziej zyskowne na dłuższą metę akcje na emerging markets miały zacząć przynosić zyski mniejsze niż papiery w dojrzałych gospodarkach (co wiązałoby się ze spadkiem wspomnianej różnicy stóp zwrotu poniżej zera). Pogłębienie słabości byłoby możliwe jedynie w przypadku rozpoczęcia globalnej bessy - wówczas faktycznie rynki wschodzące mogłyby najbardziej ucierpieć.

Jest zatem całkiem prawdopodobne, że grupa rynków, do których zaliczany jest także warszawski parkiet, zyska w najbliższych miesiącach w oczach inwestorów. Tym bardziej że akcje z rynków rozwiniętych wyglądają na "wyeksploatowane". Roczna stopa zwrotu z indeksu MSCI dla tej grupy giełd przekracza 20 proc. i jest bliska maksimom z ostatniego 2,5 roku.

Problem polega po pierwsze na tym, że przeszkodą w powrocie rynków wschodzących do szczytowej formy jest utrzymująca się dekoniunktura w segmencie surowców. Po drugie, proces powrotu mody na emerging markets może być, podobnie jak w 2004 r., rozłożony na długie miesiące.