Wschodzące rynki akcji pozostają w centrum zainteresowania globalnych inwestorów. Roczne tempo zwyżki indeksu MSCI Emerging Markets jest już o 30 pkt proc. wyższe, niż tempo porównywalnego z nim indeksu MSCI dla rynków rozwiniętych. Jeszcze na początku maja różnica ta była zerowa, co pokazuje, jak bardzo w ostatnich dwóch miesiącach wzrósł apetyt inwestorów na wyższe stopy zwrotu, a co za tym idzie - na większe ryzyko. Coraz większa rozbieżność w tempie zwyżki obu grup rynków wynika nie tylko z szerokiego strumienia pieniędzy płynącego na emerging markets. To także efekt zastoju części rynków rozwiniętych. Dobrym przykładem jest niemiecki DAX, który nie zdołał wybić się z trendu bocznego trwającego już od półtora miesiąca. To z kolei jest konsekwencją hossy surowcowej, która tradycyjnie nie sprzyja rynkom rozwiniętym (które zazwyczaj są importerem surowców, a ich wyższe koszty przekładają się na niższy wzrost gospodarczy i wyższą inflację), pomagając za to emerging markets (najlepszym dowodem jest nasz rodzimy WIG20, którego zwyżkę napędzają koncerny paliwowe i KGHM).
Na razie nie ma poważnych argumentów za tym, że przewaga rynków wschodzących szybko zniknie. Wspomniane 30 pkt proc. różnicy w rocznym tempie wzrostu w stosunku do rynków rozwiniętych to dużo, ale rozbieżność ta bywała już większa. W kwietniu 2004 r. różnica przekroczyła 36 pkt proc., zaś w maju 2006 r. sięgnęła 39 pkt proc. Niepokojące jest to, że zaraz później w obu przypadkach euforia inwestorów z dnia na dzień obróciła się w panikę. W efekcie doszło do najsilniejszych korekt spadkowych na rynkach wschodzących w czasie całej hossy. Wniosek jest taki, że w obliczu podobnego zagrożenia możemy stanąć już w perspektywie kilku tygodni. Czyżby zatem tym razem globalna korekta miała wypaść jeszcze w lecie? Do tego jednak czasu trend wzrostowy może wynieść notowania na rynkach wschodzących do znacznie wyższych poziomów niż obecne.