Wśród docierających na rynek złych informacji z sektora finansowego należy wyróżnić te dotyczące dwóch firm: Merrill Lynch i Citigroup. Dowiedzieliśmy się na przykład, że ML zwiększył straty poniesione na instrumentach związanych z rynkiem hipotecznym. Wypadek przy pracy? Trochę dziwny jak na firmę z taką tradycją, z doskonałymi służbami księgowymi. Pomyłka o kilka miliardów dolarów to nie drobiazg.
Być może sytuację trochę wyjaśnia "Wall Street Journal", który napisał, że Merrill Lynch szukał możliwości przerzucenia posiadanych obligacji CDO (związanych z rynkiem kredytów hipotecznych) do funduszy hed- gingowych w celu ukrycia strat. Sytuacja uspokoiła się po tym, jak zarząd firmy zaprzeczył tezom zawartym w artykule WSJ. Warto jednak zauważyć, że to zaprzeczenie było cokolwiek dziwne. Brzmiało tak: "Nie mamy powodu wierzyć, że takie niewłaściwe transakcje miały miejsce. Tego typu transakcje w sposób oczywisty naruszałyby zasady Merrill Lynch". Dlaczego nie po prostu: "Takich transakcji nigdy nie było i nie były rozważane"? Prawda, że wydźwięk byłby zupełnie inny? No cóż, jedna spółka (bardzo duża), która produkuje cokolwiek podejrzane komunikaty, to może być przypadek, ale pojawił się też kazus Citigroup. Niedawno bank poinformował, że w straty wpisze jeszcze 8-11 mld USD przed opodatkowaniem (wcześniej poinformował o 6,5 mld dolarów strat).
O co chodzi? To proste. Pracownicy firm inwestycyjnych zarabiali krocie na udzielaniu kredytów, sprzedawaniu obligacji CDO i tym podobnych posunięciach. Nawet jeśli wiedzieli, ku czemu to wszystko zdąża (jeśli byli specjalistami, to wiedzieli), działali według zasady "ja szybko zarobię, a ktoś za parę lat za to zapłaci". Dochody zarządów spółek i wielu pracowników zależą w dużym stopniu od opcji na akcje. Im są one droższe, tym bogatsi są ich pracownicy. To marchewka. Kijem jest to, co spotkało prezesów Merrill Lynch i Citigroup. Musieli odejść. Jeśli nawet w krótkim terminie wyniki nie zadowalają akcjonariuszy, to lecą głowy. Taki układ zmusza do maksymalizowania za wszelką cenę zysków, a to z kolei zachęca do stosowania sztuczek księgowych i podejmowania ryzyka, które na krótką metę bardzo się opłaca.
Przypomina mi to, i to bardzo, aferę Enrona, która okazała się aferą wielu spółek stosujących tzw. kreatywną księgowość. Czy w obecnej sytuacji, mając do wyboru duże dochody lub znalezienie się na bruku, pracownicy instytucji finansowych nie mają pokusy podrasowania wyników? To pytanie retoryczne. Uważam, że sektor finansowy też zachorował na "enronitis". I nie jest to jeszcze, niestety, ostatni etap tej choroby. Możemy mówić o szczęściu, że ta nie dotarła do Polski. Przynajmniej ja nie widzę jej śladów.
Główny analityk w Xelion. Doradcy Finansowi