Po którejś z konferencji na temat inwestycji na rynkach kapitałowych podszedł do mnie jeden ze słuchaczy i zapytał o instrumenty strukturyzowane. Temat ten został poruszony w czasie konferencji, więc naturalne wydawało się jego zainteresowanie tym tematem. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, ów słuchacz zapytał o instrument, który zabezpieczałby jego portfel przed? wzrostami indeksów giełdowych, a jednocześnie pozwalał osiągnąć zyski na ewentualnej korekcie spadkowej lub nawet bessie. Tak postawiony problem okazał się bardzo intrygujący, ponieważ w tym czasie niemal wszyscy prześcigali się w prognozowaniu, czy WIG-20 sięgnie 4000 punktów jeszcze w czerwcu, czy dopiero w lipcu.
Wyczucie rynku owego słuchacza godne pozazdroszczenia, ale najprawdopodobniej jego chęć zakupu instrumentu strukturyzowanego zarabiającego na spadkach cen akcji nie została zaspokojona. Gdy przeanalizowaliśmy dostępne na rynku "struktury", okazało się, że niemal wszystkie pozwalają zarabiać wyłącznie na wzrostach cen różnych aktywów. Niektóre, bardziej wyrafinowane, dają możliwość osiągania zysków, jeżeli wystąpi na rynku mocny impuls w dowolną stronę, wzrostowy lub spadkowy. Inne z kolei są uzależnione od różnicy między poszczególnymi indeksami. Ale nie można było znaleźć instrumentu strukturyzowanego nastawionego na zyski wyłącznie ze spadku cen akcji czy indeksów i zabezpieczającego inwestora przed utratą kapitału lub jego części.
Instrumenty strukturyzowane robią furorę wśród polskich inwestorów. Na razie wśród tych lepiej wyedukowanych, lubiących nowinki i otwartych na bardziej wyrafinowane konstrukcje finansowe. Nic dziwnego, że popularność "struktur" szybko rośnie. Przecież spełniają one fundamentalne oczekiwania racjonalnego inwestora - ochronią włożony kapitał z realną szansą ponadprzeciętnej stopy zwrotu, wynikającą z użycia dużej dźwigni finansowej na pewnej części zainwestowanego kapitału. Tylko czy dla każdego inwestora jest to optymalne rozwiązanie?
Instrumenty strukturyzowane cechuje określony czas do wygaśnięcia - kilka lat. Jeśli przeanalizujemy koniunkturę giełdową na warszawskiej giełdzie, to okaże się, że nie było okresu dłuższego niż cztery lata (licząc grudzień do grudnia), kiedy WIG po ustanowieniu lokalnego (lub historycznego) szczytu nie mógł wrócić do poziomu tego szczytu. Nieco za mało tu danych do analiz statystycznych, ale analiza ostatniego ćwierćwiecza dla amerykańskiego S&P 500 potwierdza następującą tezę: jest bardzo mało prawdopodobne (chociaż nie niemożliwe), aby przyzwoicie zdywersyfikowany portfel akcji, oparty na indeksie giełdowym, stracił choćby część kapitału w okresie 4-5 lat. To prawdopodobieństwo rośnie już nieco dla okresu trzyletniego, ale nadal pozostaje niskie. Ważne, aby w tym okresie przyjąć strategię "kup i trzymaj", a nie tracić kapitału na nieudanych próbach odgadywania kierunków przyszłych zmian indeksu.
Jeśli więc uznamy tezę o mało prawdopodobnych stratach za słuszną, to jaki sens ma obstawanie przy pełnej gwarancji kapitału zamiast zadowolenia się bardzo wysokim prawdopodobieństwem utrzymania tego kapitału? Tym bardziej że za tę pewność trzeba zapłacić - niższą stopą zysku osiągniętego w razie dobrej koniunktury na rynku finansowym. Jak się okazuje, dla części inwestorów jednak ma. Naprawdę chcą mieć gwarancję kapitału równą gwarancji wypłacalności Skarbu Państwa.