Co mnie zastanawia

Według danych Fed z początku ubiegłego roku, obywatele Stanów Zjednoczonych około 28% swojego osobistego majątku zainwestowali w papiery wartościowe. Akcje stanowią 43% finansowych zasobów Amerykanów. Na giełdzie inwestuje 32% Szwedów, 21% Amerykanów, 18% Brytyjczyków, co dziesiąty Niemiec posiada akcje. Polacy mogą poszczycić się około 1,2 miliona otwartych rachunków inwestycyjnych, spośród których w większości nie wykazuje się żadnych operacji. Czyli niespełna 3% ludności naszego kraju miało jakikolwiek związek z rynkiem kapitałowym - najczęściej jednorazowy.Słowo "moda" traktowane jest przez naszych fachowców od rynku finansowego nieco pogardliwie, jako zjawisko zarezerwowane dla mniej poważnych dziedzin ludzkiej aktywności. Kreowanie mody na inwestycje kapitałowe to, ich zdaniem, rzecz niemal niegodna profesjonalisty z tego zakresu.Promocja rynku kapitałowego to rzecz niezwykle poważna i odpowiedzialna. Wszak chodzi tu o cudze pieniądze. Ten, kto namawia do inwestowania, wręcz poczuwa się przynajmniej do części odpowiedzialności za jego wyniki. Muszą tu być zachowane odpowiednie, wysokie standardy rzetelności, etyki, bezstronności. Z tymi stwierdzeniami, oczywiście, wypada się zgodzić. Jednak aż tak wielkich skrupułów nie mają ani spółki emitujące akcje, ani agencje promujące emisje papierów wartościowych (nie wyłączając reklam mitycznych obligacji bez ryzyka), ani agenci ubezpieczeniowi, oferujący bardzo poważne produkty, mające ścisły związek z naszym mieniem, zdrowiem i życiem, ani wreszcie (o czym przekonamy się zapewne już za kilkanaście dni) akwizytorzy funduszy emerytalnych, które zapewnić nam mają wreszcie godziwe warunki na starość, właśnie w wyniku inwestycji kapitałowych.Zastanawia mnie w związku z tym wstrzemięźliwość w promowaniu rynku kapitałowego przez instytucje i firmy, dla których stanowi on podstawę bytu, czyli giełdę, KPWiG oraz biura maklerskie, a także inne agendy rządowe i spółki, poszukujące kapitału. Chodzi o tworzenie mody właśnie - mody na rynek kapitałowy. W końcu tak znaczny udział inwestorów indywidualnych w innych krajach, choć zapewne nie został osiągnięty z dnia na dzień - to jednak nie wziął się z powietrza i nie był wynikiem wyłącznie samoistnej ewolucji poglądów obywateli. Najlepszym przykładem działań promocyjnych w tym zakresie mogą być Niemcy, gdzie jeszcze do niedawna inwestycje osób prywatnych w akcje należały do rzadkości i wzbudzały nie mniej kontrowersji w tym niezwykle konserwatywnym społeczeństwie niż u nas. W 1953 r. powstał tam Niemiecki Instytut na rzecz Promocji Akcji, założony przez stowarzyszenie niemieckich firm, notowanych na giełdzie. Jego jednym z głównych celów było promowanie pozytywnego stosunku Niemców do inwestycji w akcje. Podobnie było w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Jeśli dodać do tego istniejące w wielu krajach i popierane przez rządy oraz ustawodawstwo (m.in. przepisy podatkowe) stowarzyszenia inwestorów, to jawi się obraz jakże odmienny od tego, z czym mamy do czynienia u nas.Oczywiście, sama działalność edukacyjna i promocyjna nie zawsze jest skuteczna. Dlatego też istotne jest jej koordynowanie z polityką rządu, a w szczególności z zamierzeniami prywatyzacyjnymi. Dobrą okazją do aktywizacji nowych inwestorów są atrakcyjne (nie tylko z punktu widzenia skarbu państwa) oferty sprzedaży akcji dużych przedsiębiorstw. Zjawisko to obserwowano także u nas, jednak większość tego typu efektów miała charakter krótkotrwały, co nie świadczy zbyt dobrze o strategii naszych urzędów w tym zakresie (najlepszym przykładem nie do końca konsekwentnej koncepcji była konstrukcja oferty prywatyzacji Banku Śląskiego).O tym, czy w Polsce jest moda na giełdę, najlepiej mogą świadczyć nie tylko badania tzw. opinii publicznej, lecz przede wszystkim wypowiedzi na ten temat polityków, ekonomistów i biznesmenów - czyli elit, które słyszy się lub czyta przy różnych okazjach. Na pytanie, "czy inwestuje Pan/Pani na giełdzie", najczęstsza odpowirzmi: "ależ skąd!" z wyraźnie brzmiącą nutą pogardy (to takie nieprzyzwoite) lub co najmniej kompletnego, szczerego niezrozumienia.

ROMAN PRZASNYSKI