Wyniki w handlu zagranicznym, a zwłaszcza poziom deficytu na rachunku obrotów bieżących, są postrzegane jako bardzo istotny wskaźnik kondycji każdej gospodarki. Jednak gospodarki przechodzące proces transformacji mogłyby i powinny być postrzegane z innego punktu widzenia. Warunkiem jest konsekwentna i udana transformacja makro- i mikroekonomiczna oraz pewne zaawansowanie w reformach.Polska jest najlepszym przykładem gospodarki pomiędzy emerging market a developed market i dla niej właśnie wprowadzono nowe określenie: converging market. Nie pomoże to jednak wynikom w handlu zagranicznym, które nie wskazują spodziewanej znaczącej poprawy. Według prognoz Fundacji CASE, poziom ujemnego salda płatności towarowych może w skali całego 1999 r. osiągnąć około 13 mld USD, czyli ponad 8% PKB. Natomiast ujemne saldo na rachunku obrotów bieżących może wynieść 7,6 mld USD, czyli 4,8% PKB. Dodatnie saldo nie sklasyfikowanych obrotów bieżących w wysokości 5,3 mld USD wpływa na utrzymanie deficytu poniżej magicznego progu 5-6% PKB. Może się jednak zdarzyć, że próg ten będzie zagrożony w wyniku braku stabilizacji gospodarczej w Rosji czy na Ukrainie. Czy negatywna percepcja tego faktu będzie oznaczać poważne zagrożenie dla polskiej gospodarki? W obecnej sytuacji i z ekonomicznego punktu widzenia odpowiedź brzmi: absolutnie nie.Powodów jest kilka.Lustrzanym odbiciem rachunku obrotów bieżących jest rachunek obrotów finansowych i kapitałowych. Każdy kraj przechodzący transformację cierpi głód inwestycji zagranicznych wobec braku kapitałów krajowych, a wyższa stopa zwrotu niż w krajach rozwiniętych stanowi dla zagranicznych inwestorów wystarczającą zachętę. Dlatego, o ile struktura napływającego kapitału jest w przeważającej mierze długoterminowa i jest on inwestowany w sektor realny gospodarki, a nie na rynkach finansowych, o tyle każdy kraj przechodzący transformację może traktować deficyt na rachunku obrotów bieżących jako inwestycję w swój przyszły rozwój. W tym miejscu pojawia się oskarżenie o finansowanie deficytu obrotów bieżących wyprzedażą prywatyzowanych krajowych aktywów. W przypadku Polski jest to zły argument, ponieważ z ponad 30 mld USD bezpośrednich inwestycji może trzecia część stanowiły dochody z prywatyzacji kapitałowej. Tak naprawdę dopiero od tego roku zaczyna się sprzedaż perełek polskiej gospodarki. Poza tym bezdyskusyjnym już faktem jest poprawa efektywności każdej sprywatyzowanej branży, co poprawia również zagraniczną konkurencyjność całej gospodarki.Po drugie, merkantylne podejście do eksportu jako jedynego motoru rozwoju gospodarczego może powodować ekonomiczne i finansowe straty w postaci presji na osłabianie kursu walutowego przy krótkoterminowym zysku (dla niektórych) eksporterów i długoterminowej stracie dla całej gospodarki czy też strat budżetu państwa i instytucji finansowych udzielających gwarancji eksportowych. Świetnym przykładem jest Hermes, niemiecki ubezpieczyciel handlu z krajami b. ZSRR, który poniósł tylko do polowy lat 90. miliardowe straty. Po trzecie, coraz trudniej konkurować wyłącznie niższą ceną na produkty o niskiej wartości dodanej. Z jakim produktem wysokiej jakości (oprócz żywności i napojów alkoholowych) przeciętny Europejczyk czy Amerykanin może kojarzyć Polskę? Dlatego też promocja kraju poprzez masowo rozpoznawany i coraz lepszej jakości towar dokonuje się latami (przykłady Japonii, Korei, Tajwanu czy wreszcie Hiszpanii lub Irlandii) i wynika z rozwoju wolnego rynku, a nie interwencjonizmu państwa.Nikt z polskich konsumentów nie pragnie dotowania zagranicznych konsumentów z własnej pustawej kieszeni. Różnej maści promotorom eksportu za wszelką cenę i nie z własnej kieszeni radziłbym zacząć od uważnej analizy kosztów własnej produkcji.

RAFAŁ ANTCZAK

Fundacja CASE