Po poprawkach do przyszłorocznego budżetu

Rząd będzie miał duże problemy, by utrzymać wskaźnik inflacji zapisany w budżecie na 2000 r. (5,7% w ujęciu średniorocznym) - uważa większość ekonomistów, z którymi rozmawiał PARKIET. Nie oznacza to jednak, że wyższy wskaźnik wzrostu cen wpędzi go w kłopoty budżetowe. Wręcz przeciwnie.

Wśród najważniejszych poprawek wprowadzonych przez Radę Ministrów jest zwiększenie deficytu o 2,7 mld zł. Ujemne saldo wydatków i dochodów budżetu wyniesie w przyszłym roku 2,28% PKB (2,15% PKB w tym roku). Deficyt finansów publicznych rząd szacuje na 2,7% PKB. We wcześniejszych prognozach mówił o 1,96% PKB. Inny będzie też poziom wydatków (prawie 156,3 mld zł) i dochodów (ok. 140,9 mld zł). Powody wprowadzenia poprawek do projektu budżetu to napięta sytuacja w ZUS (dotacja 2,7 mld zł na II filar) i w kasach chorych (nie planowana wcześniej pożyczka 1 mld zł), zmiany w podatkach (dochody niższe o ok. 1,1 mld zł) oraz słabnący złoty i wyższe stopy procentowe NBP.Jednocześnie rząd uznał, że nie ma potrzeby zmieniać założeń dotyczących tempa wzrostu PKB (5,2%) i średniorocznej inflacji (5,7%), choć z wcześniejszych nieoficjalnych informacji wynikało, że taką możliwość rozważa. Większość ekonomistów zgadza się, że gospodarka może rozwijać się tak, jak to założył rząd. Duże wątpliwości ma natomiast w przypadku inflacji.- Nad inflacją rzeczywiście trzeba się zastanowić. Rząd przyjął, że restrykcyjność polityki monetarnej pozwoli mu osiągnąć cel inflacyjny w przyszłym roku. Rzecz w tym, że skutki tej restrykcyjności widoczne będą dopiero po jakimś czasie - uważa Witold Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych. Jego zdaniem, średnioroczna inflacja na poziomie 5,7% to "mocne założenie". I może oznaczać zaostrzenie polityki budżetowej, jeśli wskaźnik cen będzie przewyższał te prognozy.- Według naszych prognoz, inflacja średnioroczna wyniesie w 2000 r. ok. 8,2%. Ścieżka dezinflacyjna, jaką przyjął rząd, nie jest zbyt realistyczna. Dużo do powiedzenia ma też w tej sprawie NBP. Łatwo mu przychodzi pobudzenie popytu obniżeniem stóp procentowych, dużo trudniej jest go wyhamować - uważa Rafał Antczak z Fundacji CASE. Jak powiedział, nawet drastyczna podwyżka stóp może nie przynieść efektów ze względu na nadpłynność banków komercyjnych, które dzięki niej mają "duże pole manewru" przy ustalaniu oprocentowania kredytów i depozytów.Jednak, według Cezarego Józefiaka z Rady Polityki Pieniężnej, nie można jednoznacznie stwierdzić, że rząd przesadził w prognozach. - Gdy pod koniec ubiegłego roku inflacja spadała, wszyscy mówili: prognozy są zbyt pesymistyczne. Rada Polityki Pieniężnej już wtedy szacowała, że tendencja spadkowa utrzyma się do końca pierwszego kwartału, potem ceny wzrosną. To, że teraz inflacja rośnie tak gwałtownie, o niczym nie przesądza - powiedział PARKIETOWI Cezary Józefiak. Uważa on, że w przyszłym roku będzie odwrotnie - w pierwszych miesiącach wskaźnik cen będzie rósł, potem zacznie spadać.Jeśli nawet prognoza inflacji nie będzie dotrzymana, nie oznacza to kłopotów dla budżetu. Większy wzrost cen, to większe dochody - np. z VAT-u. Z drugiej strony, wydatki nie zmieniają się. - Wiele zależy od tego, czy rząd będzie stosował twardą politykę wobec niektórych grup społecznych - uważa Rafał Antczak. - Jakakolwiek zmiana założeń inflacyjnych to konieczność napisania budżetu od nowa. Inflacja większa od planowanej nie wywróci finansów publicznych - mówi Witold Orłowski.

MAREK CHĄDZYŃSKI