Amerykanie zwykle są daleko w przodzie. Nie mogą doczekać się już drugiego w nowym tysiącleciu cięcia po stopach, my niecierpliwie przyglądamy się naszym, tęgo przykurzonym i wyglądamy pierwszej łaski Rady Polityki Pieniężnej, która, jak słychać, jest już w cenach, ale nie we wszystkich portfelach.Kryzys energetyczny w Kalifornii, mieszczącej się indywidualnie, bez pozostałych stanów, w pierwszej dziesiątce potęg przemysłowych świata, chcąc nie chcąc cofa nasze myśli ku dekadzie lat 70., kiedy też zaliczaliśmy się do światowej gospodarczej elity.Między Bugiem a Odrą trzeba było uruchamiać zastępcze źródła światła w postaci świec i lamp naftowych. Nasza przewaga polegała na tym, że kryzys energetyczny był skrupulatnie zaprojektowany przez ówczesnych wybitnych planistów.Dziwnym zbiegiem okolicznośći połączyły więc nas nie tylko kapitalizm, przynależność do NATO, wspomnienia o potędze, ale także egipskie ciemności.Z kryzysem kalifornijskim Amerykanie pewnie sobie w końcu jakoś poradzą, ale czy uda im się w skali makro podtrzymać ciśnienie pary na przyzwoitym poziomie? Chciałby to wiedzieć nie tylko analityk z CDM Peako, ale także posiadacz paru papierów, np. żarskiego Relpolu.Denerwujemy się i frustrujemy razem z prezesami Richardem Grasso (NYSE) i Frankiem Zarbem (Nasdaq), Davidem Komanskym, szefem Merrill Lynch, czy też z nieznanym day traderem z Północnej Dakoty.Ta ostatnia grupa przeżywa wyjątkowo ciężkie chwile. Trudno zorientować się w trendach, rynek zachowuje się nieprzewidywalnie.Parę miesięcy temu łatwo było wystukać na klawiaturze niezłą sumkę, teraz nie wiadomo, co robić. Day traderzy szukają rady i przestają być sobą. Odczuły to boleśnie instytucje oferujące im łącza z rynkiem, by mogli sobie swobodnie pohasać. Oczywiście live.Teraz płaczą i płacą, nie wzbudzając bynajmniej większego współczucia poza kręgiem najbliższych.Można by nawet rzec, że wręcz przeciwnie. Ostatnio ?Business Week? zamieścił liścik pałającego chęcią odwetu czytelnika. Uważa on, że krótkoterminowym spekulantom, czyli tym, którzy nie potrafią utrzymać papierów przez kilka miesięcy czy też nawet parę tygodni, trzeba dać po łapach. Najlepiej 100-proc. podatkiem od zysków. Day trader, jak wiadomo, nie potrafi utrzymać akcji nawet jeden boży dzień.?Śmieciarze?, posiadacze ryzykownych obligacji emitowanych przez korporacje o spekulacyjnym ratingu, są bardziej cierpliwi i czasem im się to opłaci.Po obniżeniu amerykańskich stóp procentowych przez Federal Reserve na początku roku rynek obligacji śmieciowych (junk bonds) odzyskał wigor, do akcji ruszyli emitenci, pośrednicy i kupujący.W rezultacie tego społecznie użytecznego wysiłku zmniejszyły się różnice między oprocentowaniem tych walorów a obligacji amerykańskiego skarbu. To ważny sygnał dla całej gospodarki, świadczący o większym zaufaniu, lepszych możliwościach zaciągania kredytu przez spółki w potrzebie oraz chęci podejmowania ryzyka. W grudniu sprzedano obligacje śmieciowe za 943 miliony dolarów, a w ciągu pierwszych dwóch tygodni stycznia trzy razy więcej.Niedoceniony przez Billa Clintona Michael Milken, który wykreował ten segment rynku, ma prawo do satysfakcji. Były prezydent na odchodne m.in. ułaskawił ukrywającego się w Szwajcarii miliardera Marca Richa, oskarżonego o unikanie płacenia podatków i łamanie reguł gry obowiązujących na rynku paliwowym w latach 80.Milken za nielegalne transakcje finansowe otrzymał wyrok 10 lat więzienia, ale z powodu raka prostaty wyszedł na wolność w 1997 r., po 22 miesiącach odsiadywania kary. Sympatycy Milkena uważają, że jego działalność w ostatnich latach powinna zostać doceniona, zwłaszcza miliony dolarów zorganizowane przez niego na zwalczanie nowotworów. Znaczną część niełaski Clintona zawdzięcza on Arthurowi Levittowi, odchodzącemu szefowi komisji papierów wartościowych i giełd. Jego zdaniem, Milken nie dotrzymał ważnego warunku zwolnienia. Miał się trzymać z dala od rynku papierów wartościowych, a tego nie uczynił. Wiemy, jakie to trudne.
Wojciech Zieliński