Charakterystyczne jest to, że podczas gdy na naszym rodzimym rynku pękają właśnie poziomy wsparcia chroniące do tej pory przed kontynuacją bessy, to na giełdach światowych do tak dramatycznych wydarzeń jest wciąż daleko. Owszem, zniżka S&P 500 w ostatnich dniach mogła robić wrażenie. Nie zmienia to jednak faktu, że spadki te nie doprowadziły do zniesienia choćby połowy dwumiesięcznej fali wzrostowej. Efekt jest taki, że do tegorocznego dołka S&P 500, po poniedziałkowej sesji, brakuje jeszcze 6,5 proc. Trudno więc mówić o kontynuacji bessy. Mamy raczej do czynienia z ruchem pomiędzy szczytem krótkoterminowej fali korekcyjnej, a dołkiem średnioterminowego trendu spadkowego. Światło na tę sytuację rzuca też fakt, że odwrót kupujących jeszcze w maju nastąpił w momencie, gdy S&P 500 był blisko rocznej średniej kroczącej, która jest długoterminowym wyznacznikiem hossy.
Do podobnych wniosków można dojść, analizując sytuację indeksów w Europie Zachodniej. Wczorajsze zmiany notowań trudno uznać za uzasadnienie minikrachu na naszej rodzimej giełdzie. Strata europejskiego Dow Jonesa EuroStoxx 50 była minimalna. Również i ten indeks nie stoi jeszcze w obliczu przełamanego tegorocznego dołka. Dopiero kiedy się do niego zbliży, rozegra się właściwa bitwa o losy koniunktury w kolejnych tygodniach i miesiącach.
W świetle tego neutralnego położenia światowych indeksów można się zastanawiać, co jest wyznacznikiem dla naszego rodzimego rynku. Względna słabość WIG20 czy WIG-u przeczy prostej teorii, jakoby decydujące były zmiany S&P 500 czy jakiegokolwiek głównego amerykańskiego indeksu. W dużym stopniu wytłumaczenia szukać należy w umocnieniu złotego, które zniekształciło skalę przeceny polskich akcji z punktu widzenia globalnych inwestorów. Ciekawe jest też, że zachowanie WIG20 przypomina indeks sektora finansowego w USA (S&P 500 Financials), który w końcu minionego tygodnia "zaliczył" nowy dołek.