Było słabo. Ale później było lepiej. Problem w tym, że przez to, że później było lepiej, będzie jeszcze gorzej, niż było wcześniej, gdy było słabo. Trochę to zawiłe, ale tylko trochę. Rozwiązanie jest proste. Włączenie się "łapaczy dołków" w czasie wczorajszych notowań to sygnał, że rynek prawdopodobnie (wszystko jest układem szans i ryzyka) nie zaliczył definitywnego dołka bessy, a tym samym, trzeba się liczyć z możliwością pogłębienia spadku, a więc zejście pod wczorajsze minimum.
Start czwartkowych notowań nie był taki zły, a właściwie biorąc pod uwagę fakt, że dzień wcześniej notowania w Stanach Zjednoczonych zakończyły się znaczną przeceną, początek sesji na plusie można uznać za sukces byków. Sukces ten udało się nawet nieco poprawić, gdy ruszyły notowania na rynku kasowym. Popyt nie miał jednak zbyt wielu sił na poważną walkę z podażą. Ta, nie przybierając szczególnie na sile, szybko zaczęła przeważać. To oczywiście skutkowało spadkiem cen.
Poranne dołki nie były bronione, a ceny przeleciały przez nie jak jakiś czas temu ekspres przez Włoszczową - bez zatrzymywania się. Spadek cen w każdą chwilą nabierał tempa. Drugą Włoszczową były minima ze środy, które przecież były minimami bessy. Nikt ich nie bronił. Słaba podaż nie napotykała właściwie żadnego oporu. Popyt wycofywał się na z góry upatrzone pozycje. Przecena na chwilę zatrzymała się na poziomie 1619 pkt. Tylko po to, by po chwili równoważenia powiększyć dorobek niedźwiedzi.
Ostatecznie minimum osiągnięto na poziomie 1560 pkt. Pewnie dla wielu to poziom wręcz abstrakcyjny. Okazuje się, że wcale nie musi być ekstremum abstrakcji. Wygląda bowiem na to, że ceny będą jeszcze niżej.
W drugiej części sesji do akcji włączył się już nieco większy popyt. Pojawienie się popytu podniosło ceny. Bykom udało się oddalić notowania od dołka na około 80 punktów. Ruch znaczny, choć już na tle fali wyprzedaży ze środy i czwartku, wygląda blado.