W zdecydowanej większości podokresów stopa zwrotu indeksu polskich obligacji skarbowych kształtowała się na wyższym poziomie niż w przypadku WIG, przy jednocześnie pięciokrotnie niższej zmienności cen. Było to możliwe dzięki globalnemu dryfowi w dół rentowności obligacji długoterminowych i w wyniku tego sowitym zyskom z inwestycji (rentowność jest odwrotnie zależna od ceny obligacji, spadek rentowności oznacza wzrost ceny instrumentu).

W mojej ocenie przesłanki uwzględnienia rozwiązań dłużnych w portfelu inwestora w dalszym ciągu pozostają w mocy. Wiele gospodarek boryka się z nadmiernym zadłużeniem, istotna część płacy kierowana jest również na spłatę długów zamiast na nową konsumpcję. Świat zmaga się również z problemami strukturalnymi, jak starzejące się społeczeństwa oraz spadająca produktywność. To oznacza, że niskie rentowności zagoszczą u nas na dłużej (chociaż nieprzerwanie słychać głosy znanych inwestorów wieszczące koniec 30-letniej hossy obligacyjnej). Interwencje banków centralnych również skutecznie obniżają premię za ryzyko instrumentów dłużnych i w sztuczny sposób obniżają rentowność. Wszystko to oznacza jednak, że nie można się spodziewać tak spektakularnych zysków z inwestycji w obligacje, jak pokazuje to historia. Stanowią natomiast nowe wyzwania dla zarządzających oraz TFI. W takim świecie istotną różnicą będzie stopień ryzyka funduszu (rozmiar ryzyka stopy procentowej, kredytowego, walutowego), polityka inwestycyjna oraz koszty, czyli opłata za zarządzanie. Znaczenie tej ostatniej będzie w najbliższych kilku latach rosło, w miarę jak zmienia się udział opłaty w oczekiwanym zysku z trzymania obligacji do wykupu.

W nadchodzących miesiącach główną alternatywę dla funduszy skarbowych lub pieniężnych widzę w portfelach obligacji korporacyjnych oraz funduszach quasi-dłużnych, czyli akcji dywidendowych. Oba te rozwiązania cechuje wyższa oczekiwana stopa zwrotu, wrażliwość na zmianę stóp procentowych (element stałego dochodu), ale również partycypacja w zyskach firm w okresie lepszej koniunktury.