Zarówno prezydent USA Joe Biden, jak i prezes Rezerwy Federalnej Jerome Powell są obwiniani o to, że inflacja w USA stała się najwyższa od ponad 40 lat. Pierwszy z nich miał nadmiernie rozgrzać gospodarkę i prowadził politykę nieprzychylną branży naftowej, drugi miał zbyt późno zacząć zacieśniać politykę pieniężną. Fot. Yuri Gripas - Abaca - Bloomberg
Stany Zjednoczone wciąż pozostają największą gospodarką świata. Ich nominalny PKB sięgał w zeszłym roku, według wyliczeń Międzynarodowego Funduszu Walutowego, 25,4 bln USD. (Znajdujące się na drugim miejscu Chiny miały gospodarkę szacowaną na 19,9 bln USD). Ta potężna machina ekonomiczna wielokrotnie w przeszłości wpędzała świat w kryzysy, jak i z kryzysów wyciągała. W erze globalizacji wydatki amerykańskich konsumentów finansowały wzrost gospodarczy wielu państw. Nastroje na Wall Street zwykle wyznaczają natomiast trendy na globalnych rynkach finansowych. Nie jest przesadą mówienie, że amerykański Fed jest bankiem centralnym świata. Czy można więc uznać, że również globalna inflacja jest inflacją głównie generowaną przez USA? Czy Ameryka eksportuje w świat inflację?
Dolar nadal króluje
Pierwszym kanałem, za pomocą którego odbywa się ów eksport inflacji, jest polityka pieniężna. Gdy Fed pompował biliony dolarów do systemu finansowego, powstawała potężna fala przypływowa, która przynosiła kapitał również na rynki wschodzące. Choć prowadziła ona do epizodów skoku cen surowców (choćby w 2010 r., tuż przed falą rewolucji w krajach arabskich), to zazwyczaj była absorbowana przez rynki. Prowadziła do inflacji cen akcji, obligacji oraz nieruchomości. Gdy Fed zaczął zacieśniać politykę, ta fala kapitału się cofnęła, pogrążając rynki akcji, obligacji oraz kursy niemal wszystkich walut świata. Euro straciło od początku roku wobec dolara ponad 10 proc., funt brytyjski ponad 11 proc., złoty prawie 14 proc., jen japoński i forint węgierski blisko 17 proc. Osłabienie walut przyczyniło się do wzrostu kosztów importowanych towarów – zarówno dóbr przemysłowych, jak i surowców takich jak ropa. A to podsycało inflację.
To, że w Japonii inflacja konsumencka doszła w maju do 2,5 proc. (najwyższego poziomu od 2014 r.), jest tłumaczone głównie osłabieniem jena. Na deprecjację japońskiej waluty miało zaś ogromny wpływ to, że Bank Japonii utrzymuje główną stopę procentową na poziomie minus 0,1 proc., podczas gdy Fed ma ją w przedziale 1,5–1,75 proc. Fed zacieśnia politykę pieniężną o wiele agresywniej niż na przykład Europejski Bank Centralny, co wpłynęło na to, że w tym miesiącu, po raz pierwszy od 2002 r., za 1 euro płacono mniej niż 1 dolara. Oczywiście na osłabienie złotego polskiego wpłynęła polityka pieniężna NBP, zagrożenie wojenne i spór z Komisją Europejską o Krajowy Fundusz Odbudowy, ale w dwucyfrowym tempie słabły w tym roku też waluty stabilnych i bogatych państw, takich jak Szwecja, Dania, Norwegia czy Wielka Brytania.
Część ekonomistów wskazuje, że obecnie mamy do czynienia na świecie z „odwróconą wojną walutową”. O ile dawniej wojny walutowe polegały na konkurowaniu ze sobą państw za pomocą osłabiania walut wspierającego ich eksport, o tyle obecnie gra toczy się o to, kto zdoła bardziej umocnić swoją walutę. I wygląda na to, że na razie USA wygrywają. Silniejszy dolar oznacza dla nich niższe ceny importowanej ropy, innych surowców i dóbr. A to przekłada się na to, że inflacja w USA wciąż jest jednocyfrowa. Przegranymi są natomiast kraje mocno uzależnione od eksportu surowców energetycznych, takie jak Chiny.