„Pokażcie Amerykanom, że tak się przeprowadza insurekcję” – taki mem pojawił się w internecie po tym, jak 9 lipca wielki tłum demonstrantów wdarł się do rezydencji prezydenta Sri Lanki Gotabayi Rajapaksy. Świat obiegły ujęcia pokazujące demonstrantów bawiących się w prezydenckim basenie i „zwiedzających” prywatne pokoje głowy państwa. Bezsilny prezydent zrezygnował ze stanowiska i uciekł na Malediwy. W maju dymisję złożył – także po szturmie demonstrantów na swoją rezydencję – jego brat, premier Mahinda Rajapaksa. Gniew mieszkańców Sri Lanki obrócił się w pierwszej kolejności przeciwko temu klanowi politycznemu, który przez ostatnie dwie dekady miał ogromny wpływ na kraj.
Rajapaksowie entuzjastycznie zapożyczali swój kraj w Chinach w ramach Nowego Jedwabnego Szlaku. Wraz z załamaniem przychodów z turystyki po wybuchu pandemii Covid-19 i dużą obniżką podatków tuż przed pandemią wpędziło to Sri Lankę w kryzys zadłużeniowy. Na domiar złego Rajapaksowie uznali, że należy uczynić ze Sri Lanki pierwszy na świecie kraj z całkowicie organicznym rolnictwem. Zakazali więc stosowania nawozów sztucznych, co mocno obniżyło plony. W ostatnich miesiącach kraj zmagał się też z niedoborami paliwa i prądu. Brakowało mu dewiz, by kupować ropę za granicą. W maju Sri Lanka oficjalnie zbankrutowała. Nic dziwnego więc, że na tej wyspie doszło do tak wielkiego wybuchu gniewu społecznego. Czy podobne wybuchy nie grożą jednak też innym państwom?
Farmerzy na wojnie
Wydawałoby się, że w zamożnym, liberalnym kraju Europy Zachodniej, jakim są Niderlandy, zwykli ludzie nie powinni mieć większych powodów, by uczestniczyć w gwałtownych protestach. A jednak takie protesty trwają tam od kilku tygodni. Organizują je rolnicy, którzy poczuli się zagrożeni Zielonym Ładem, który chce im narzucić rząd Marka Ruttego. Holenderscy farmerzy blokują drogi i dostawy żywności do supermarketów, oblewają gnojówką fasady urzędów i są pacyfikowani przez policję. (Policjanci postrzelili 16-letniego traktorzystę, który próbował ominąć policyjną blokadę). Media społecznościowe obiegły nawet zdjęcia pokazujące, że farmerzy wykorzystali w jednej ze swoich blokad zabytkowy czołg Sherman. Skąd u nich ten gniew?
Farmerom nie podoba się przede wszystkim to, że rząd chce przerzucić na nich koszty walki z globalnymi zmianami klimatycznymi. Na początku czerwca opublikował on plany redukcji emisji tlenków azotu w rolnictwie. Plany te mają być zrealizowane do 2030 r. i przewidują one redukcję emisji – w zależności od kategorii terenu rolniczego – od 12 proc. do aż 95 proc. (Tereny, na których emisje mają zostać zmniejszone o 95 proc., to obszary Natura 2000, które jednak obejmują w Niderlandach też miejsca, w których prowadzi się działalność rolniczą). Christianne van der Wal, minister ds. środowiska, przyznała, że 30 proc. farmerów może nie być w stanie spełnić nowych wyśrubowanych norm ekologicznych. Tym, którzy na obszarach największej emisji tlenków azotu nie będą wypełniać regulacji, może grozić przymusowy wykup ich farm, które zostaną zamknięte. Zapowiedź wywłaszczania z farm i przymusowego wybijania stad zwierząt hodowlanych musiała oczywiście zadziałać na farmerów jak płachta na byka.
– Mówią, że to redukcja azotu, ale mamy już dwa przykłady, które pokazują, że chcą oni ograniczyć liczbę gospodarstw, aby wykorzystać ich grunty pod budowę domów, przemysłu, dróg i farm fotowoltaicznych. Opublikowali mapę Holandii podzieloną na małe regiony, wszystkie z celem redukcji azotu z 12 do 95 proc. Jest to niemożliwe do zrealizowania i zabije cały sektor rolniczy – stwierdziła Sieta van Keimpema, przewodnicząca organizacji branżowej European Milk Board.