To, czy przejściowy szok wywołany walką z koronawirusem nie przerodzi się w trwalsze pogorszenie koniunktury, będzie zależało m.in. od skali zwolnień, obniżek płac itd. Jakie są twoje oczekiwania co do sytuacji na rynku pracy?
W Polsce nie mamy ciągle wiarygodnych danych makroekonomicznych, jedynie dowody anegdotyczne. Ale dane z innych gospodarek pokazują, że przedsiębiorcy pomimo rozmaitych programów wsparcia reagują zwalnianiem pracowników. To oczywiście szczególnie wyraźnie widać w USA, ale też w Europie Zachodniej, z wyjątkiem może Francji, gdzie państwo w znacznym stopniu finansuje obecnie wynagrodzenia. W Polsce z tym finansowaniem od początku był jednak problem. Sama dyskusja na temat tarczy antykryzysowej się przedłużała. Firmy mogły nie chcieć czekać na informacje, czy będzie im przysługiwała jakaś pomoc, i już w marcu rozpocząć zwolnienia. Obawiam się, że będziemy mieli do czynienia z istotnym wzrostem stopy bezrobocia i to będzie miało wpływ na zachowanie konsumentów. Na domiar złego skutki tego będą najbardziej odczuwalne w tych sektorach, które dziś najbardziej cierpią wskutek ograniczeń administracyjnych. Konsumenci będą w pierwszej kolejności ograniczali wydatki na towary i usługi, które nie są niezbędne do życia, a więc na rozrywkę, turystykę itp.
Na rynkach finansowych, także w Polsce, widać jednak ostatnio sporo optymizmu. Wygląda na to, że inwestorzy przestali się obawiać totalnej katastrofy, czemu sprzyjają statystyki zachorowań sugerujące, że epidemia traci impet. Może ekonomiści też zagalopowali się w pesymizmie?
Pierwsze dane makroekonomiczne nie skłaniają do optymizmu. Bank Francji oszacował, że już w I kwartale gospodarka skurczyła się o 6 proc., a przecież powszechnie oczekuje się, że największy szok nastąpi w II kwartale. Nie widzę na razie podstaw, aby oczekiwać, że prognozy makro będą wkrótce rewidowane w górę. Mam też wrażenie, że rynek błędnie interpretuje wypłaszczenie się krzywej nowych zachorowań jako zapowiedź szybkiego powrotu do normalności. Po kilku tygodniach epidemii we Włoszech wciąż mamy tam kilka tysięcy zachorowań dziennie, choć gospodarka stoi. Można sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby rząd we Włoszech zniósł ograniczenia. Nastroje na rynkach są zmienne, po panice w marcu przyszła odwilż. Moim zdaniem jest za wcześnie, żeby wyrokować, czy ona będzie trwała. Istnieje ogromna niepewność co do tego, jakie będą wyniki spółek. Nie mamy nawet rozsądnych prognoz na ten temat. Podczas poprzednich dwóch recesji w USA zyski na akcję spółek z S&P 500 w pierwszym roku spadły o połowę i potrzebowały czterech, pięciu lat, żeby dojść do nowych rekordów. Nie wiem, czy rynki są przygotowane na taki scenariusz.
Inwestorzy widzą, że banki centralne ruszyły do ofensywy. Polityka została poluzowana bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, w niektórych krajach toczy się już dyskusja na temat skupowania przez banki centralne akcji. Nawet jeśli te pieniądze nie pomogą gospodarce, nie pomogą spółkom, to gdzieś przecież trafią, czyli będą windowały ceny akcji, obligacji itp. W tym świetle odbicie na giełdach wdaje się uzasadnione.
Nie jest tak, że koniunktura na rynkach jest zupełnie niezależna od skuteczności działań banków centralnych. Bilans Fedu to około 5 bln USD, ale są oczekiwania, że jeszcze w tym roku zwiększy się do 8–9 bln USD. Dla porównania rynkowy dług korporacyjny na świecie sięga 75 bln USD. A w bilansie Fedu są głównie obligacje skarbowe, a nie korporacyjne. To się teraz zmienia, Fed zaczął bardziej finansować firmy. To może uchronić gospodarkę przed łańcuchem niewypłacalności, które wynikałyby nie tyle z fundamentalnych problemów firm, ile z zaburzeń płynności. Ale nie ma cudów, zyski spółek i tak spadną. Banki centralne na dłuższą metę nie są w stanie wpływać na rentowność przedsiębiorstw.