Dla jednych to słuszny wyraz frustracji przeciwko „systemowemu rasizmowi"w USA, dla innych orgia bezmyślnej przemocy i wandalizmu. Z USA napływały w ostatnich dniach drastyczne zdjęcia z zamieszek, do których doszło, kiedy zmarł brutalnie potraktowany przez policję czarnoskóry były recydywista George Floyd. Zamieszki te zwróciły uwagę Polaków głównie z powodu dewastacji waszyngtońskiego pomnika Kościuszki. (Bezmyślni zadymiarze mazali też po pomniku murzyńskiego pułku, który walczył w czasie wojny secesyjnej po stronie Unii). Obrazy chaosu w amerykańskich wielkich miastach przywodziły na myśl relacje z Trzeciego Świata. Prezydent Trump rozważał wysłanie wojska przeciwko demonstrantom, co według sondaży spotkałoby się z aprobatą ponad 50 proc. Amerykanów, a jednocześnie pojawiły się składane przez lewicowców propozycje, by rozwiązać w wielkich miastach... policję. Media, które jeszcze tydzień wcześniej broniły ostrych restrykcji związanych z pandemią koronawirusa, nagle zaczęły zachęcać do udziału w masowych zgromadzeniach publicznych. 1200 „specjalistów od zdrowia publicznego" podpisało się nawet pod listem otwartym, w którym twierdzą, że należy pozwolić tłumom na gromadzenie się, bo „rasizm to groźniejszy wirus niż Covid-19" Gretchen Whitmer, gubernator Michigan, która kilka tygodni wcześniej karała fryzjerkę łamiącą kwarantannę, pojawiła się na antyrasistowskiej demonstracji – bez żadnego dystansowania społecznego. Ameryka jakby zapomniała o pandemii, która zabiła w USA ponad 100 tys. ludzi. Pogrążyła się w sporze, tak jakby cofając się mentalnie o pół wieku. Czy rzeczywiście jednak warto się o to kłócić?
Zaniedbana grupa
O tym, że rasa wciąż odgrywa dużą rolę w życiu społecznym USA, może świadczyć to, że w rządowych statystykach liczy się tam niektóre statystyki z podziałem na rasę. Według szacunków Biura Spisowego USA, w 2019 r. biali (do których zaliczano też ludzi mających przodków na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej) stanowili 76,5 proc. populacji USA, Latynosi – 18,3 proc., czarni – 13,4 proc., Azjaci – 5,9 proc., rdzenni Amerykanie i tubylcy z wysp Pacyfiku – 1,5 proc., a 2,7 proc. – ludzie identyfikujący się jako wielorasowi. Stosunkowo dobrze znane są też statystyki dotyczące majątków poszczególnych grup rasowych i narodowościowych w USA. W 2018 r. największą medianę rocznego dochodu miały gospodarstwa domowe pochodzenia azjatyckiego (87,2 tys. USD), za nimi plasowali się biali (70,6 tys. USD), potem Latynosi (51,5 tys. USD), a za nimi czarni (41,4 tys. USD). Najwyższe dochody miały gospodarstwa domowe pochodzenia indyjskiego (132,8 tys. USD), a najniższe – pochodzenia somalijskiego (18,8 tys. USD). (Polacy nie wypadali w tej statystyce źle, mając medianę dochodu wynoszącą 71,2 tys. USD, czyli nieco więcej niż Amerykanie pochodzenia norweskiego). W ostatnich dekadach czarni w USA stawali się biedniejsi w porównaniu z białymi. O ile w latach 1983–2013 majątki gospodarstw domowych białych powiększyły się średnio o 14 proc., o tyle czarnych spadły o 75 proc. Jeśli w 2013 r. 25 proc. gospodarstw domowych czarnych w USA miało majątek wart netto zero lub mniejszy (co oznacza, że ich długi przewyższały wartość majątku), to tylko 10 proc. gospodarstw domowych białych było wówczas tak biednych.
Dane z rynku pracy wskazują jednak, że sytuacja czarnej społeczności zaczęła się w ostatnich latach polepszać. Aż przyszła pandemia. Jeżeli na początku kadencji Trumpa stopa bezrobocia wśród czarnych w USA wynosiła 7,5 proc., to w sierpniu 2019 r. zeszła do 5,4 proc., czyli najniższego poziomu od ponad pół wieku. W lutym 2020 r. wynosiła 5,8 proc., by w maju sięgać już 16,8 proc. Między lutym a majem 2020 r. stopa bezrobocia wśród białych wzrosła zaś z 3,4 proc. do 12,1 proc., wśród Latynosów – z 4,8 proc. do 17,2 proc., a wśród Azjatów – z 2,5 proc. do 14,8 proc.
– Afroamerykanom dziesięć lat zajęło, by odrobić straty poniesione podczas wielkiej recesji. Teraz stracili wszystko w dwa miesiące, w marcu i w kwietniu – twierdzi Jared Bernstein, analityk z Center on Budget and Policy Priorities.
Statystyki z ostatnich dziesięcioleci wskazują, że poza latami administracji Trumpa, sytuacja na rynku pracy była dla czarnych najlepsza na przełomie lat 40. i 50., a także w latach 60. To duży paradoks, bo USA zmagały się wówczas z prawdziwym instytucjonalnym rasizmem. Jednocześnie jednak społeczność murzyńska cieszyła się stosunkowo dobrze płatnymi miejscami pracy w przemyśle. Powiększała się też wówczas czarna klasa średnia. Wraz z dezindustrializacją sporych obszarów USA, czarni tracili jednak te dobre posady. Ich siła na rynku pracy zaś zaczęła spadać, m.in. gdyż ruch Black Power był skonfliktowany ze związkami zawodowymi – zdominowanymi przez Włochów, Polaków oraz Irlandczyków. Zmieniała się też demografia miast. Wraz z podłączaniem ich do sieci autostrad, zaczęły znikać z tradycyjnych robotniczych dzielnic zasiedziałe tam od pokoleń białe społeczności. Ci ludzie przenosili się na bardziej mieszane (ale wciąż zdominowane przez białych) przedmieścia. Czarni zostali tam, gdzie byli, a w ich dzielnicach z czasem zaczęły panoszyć się gangi. Jest ogromnym paradoksem, że od czasów pastora Martina Luthera Kinga sytuacja społeczna czarnych pod wieloma względami się pogorszyła.