Gwałtowne, V-kształtne odbicie w górę na Wall Street po przecenie wywołanej m.in. przez cła Trumpa z jednej strony cieszy, bo przecież ponownie sprawdziła się reguła, zgodnie z którą akcje opłaca się kupować, gdy wskaźniki nastrojów sygnalizują rynkową panikę, a akcje stają się wyraźnie tańsze. A z drugiej, dynamiczne odrobienie strat ma też niestety swoją cenę. Rzecz w tym, że wskaźnik ceny do prognozowanych zysków spółek z S&P 500 (ang. forward P/E), który w punkcie kulminacyjnym paniki zszedł do ok. 18 – co było wartością równą 10-letniej średniej – teraz znów zawędrował powyżej 21,5, powracając w pobliże niebezpiecznie wygórowanego pułapu sprzed ostatniej, ocierającej się niemal o bessę, korekty spadkowej. P/E jest tym samym znów prawie 20 proc. powyżej dekadowej średniej (a gdyby wziąć pod uwagę średnią z 20 lat, to jest to ponad 30 proc. premii).
Taki relatywnie wysoki P/E nie byłby może dużym problemem w okresie szybkiego podnoszenia prognoz zysków spółek (vide rok 2021). Sęk w tym, że ostatnio, ze względu na ogromną niepewność co do polityki gospodarczej, prognozowany na kolejne 12 miesięcy EPS (zysk na akcję) jest w stagnacji.
Z tych wszystkich względów można się zastanawiać, czy tak szybkie przesunięcie wycen z powrotem w pobliże wieloletnich szczytów nie jest przypadkiem argumentem za ostrożniejszym podejściem do amerykańskich akcji po okresie gwałtownej odwilży (przy czym ta ostrożność nie musi mieć oczywiście charakteru „zero-jedynkowego”).