S&P 500 zdołał odrobić już większość strat z 13-proc. korekty spadkowej rozegranej między styczniem i pierwszymi sesjami marca. Główną siłą napędową cen akcji pozostaje wzrost zysków spółek. Co prawda do prognoz zarobków firm należy o tyle podchodzić z rezerwą, że historycznie ich rewizje w dół pojawiały się dopiero z pewnym opóźnieniem względem przeceny akcji, ale przynajmniej na razie zupełnie nie widać takiego zjawiska. Wręcz przeciwnie, prognozy cały czas rewidowane są w górę. Od początku stycznia „konsensusowy" szacunek zysku na akcję w przypadku S&P 500 na ten rok podniósł się o ok. 2 proc., podobnie jak szacunek na przyszły rok (który jednocześnie jest o 10 proc. wyższy od tegorocznego). Przed hurraoptymizmem przestrzega to, że po silnym odreagowaniu w ostatnich tygodniach S&P 500 znów z nawiązką wycenia te mające się bardzo dobrze wyniki finansowe. Wskaźnik ceny do prognozowanych zysków podskoczył ponownie w okolicę 20 i znów jest jakieś 28 proc. powyżej czterodekadowej średniej historycznej. A przecież rentowność obligacji, której niskie poziomy były wskazywane jako argument za wysokimi wycenami akcji, już nie jest aż tak niska – wspięła się na poziomy najwyższe od prawie trzech lat. Taki autorytet jak prof. A. Damodaran w marcu oszacował fundamentalną wartość S&P 500 na ok. 4200 pkt – w chwili pisania tego komentarza indeks był już 10 proc. powyżej.